Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta
Шрифт:
Интервал:
Закладка:
- Polubił pana - stwierdziła ze zdumieniem.
- Większość psów mnie lubi - poinformowałem ją ponuro. - Nie zawsze odwzajemniam to uczucie.
Oczy kobiety błysnęły od skrywanej wesołości.
- Wie pan, że to Maks go wyszkolił?
- Nie jestem zdziwiony - odparłem. - Chciał, żeby pies był w stanie panią obronić.
- Powie pan Maksowi o naszej rozmowie?
- Mam nadzieję, że nie urwie mi za to głowy - westchnąłem markotnie.
- Proszę mu powiedzieć, żeby nie przychodził tu więcej. Jeśli się zdecyduję z nim… porozmawiać, dam znać.
Wyszedłem z mieszkania, przystanąłem na korytarzu i oparłem czoło o zimną ścianę. Nie bałem się, że wujek się rozzłości, bałem się, że będzie mną rozczarowany. W tym momencie pomysł, żeby się wtrącić w jego sprawy, wydał mi się dużo mniej przemyślany niż wcześniej. No cóż, jeśli trzeba, zapłacę za swój błąd. Gorzej, jeśli będzie musiał zapłacić Maks…
ROZDZIAŁ ÓSMY
Podniosłem sztylet zestali damasceńskiej i zerknąłem na wyryte u podstawy ostrza logo Centralnej Grupy Realizacyjnej przedstawiające skorpiona. Podobnie oznaczone zegarki Tactical Smith & Wesson leżały na stole tuż obok. Dwa sztylety i dwa zegarki, każdy z napisem „CGR - Antyterror”. Mimo iż wszystko zostało przygotowane ściśle według moich instrukcji, nadal wrzałem z gniewu. Wyciągnąłem z kieszeni napisany przez Marka raport i przeczytałem jeszcze raz stosowny fragment:
Operator A brał aktywny udział w szturmie na ufortyfikowaną posiadłość jednej ze zorganizowanych rosyjskich grup przestępczych działających w Polsce. Dzięki jego informacjom udało się wykryć i zneutralizować elektroniczny system ostrzegawczy bazujący na sieci czujników rejestrujących drgania gruntu i zablokować impulsy przesyłane przez czujniki fotoelektryczne. W czasie szturmowania budynku wspierał Zespół Niebieski, aktywnie uczestnicząc w eliminacji wrogów. Podczas starcia ogniowego z trzyosobowe grupę broniące dostępu na pierwsze piętro został ranny w ramię: Mimo to nie zaprzestał walki. Wycofał się z akcji dopiero na wyraźne polecenie dowódcy.
Przebiegłem raport wzrokiem i zatrzymałem się na kolejnym fragmencie:
Operator W podczas skrytego podejścia do budynku unieszkodliwił wartownika i rozbroił dwie kierunkowe miny przeciwpiechotne. Z narażeniem życia osłaniał ogniem ewakuację rannego operatora Zespołu Czerwonego. W związku z powyższym wnioskuję…
Zgrzytnąłem zębami i schowałem kartkę do kieszeni. Po udanej akcji Marek złożył wnioski o odznaczenie pięciu żołnierzy, w tym dwóch pomagających w operacji Rosjan. Te ostatnie, dotyczące Andrieja i jego kumpla określonego jako „operator W”, zostały odrzucone. Decyzję podjął niejaki pułkownik Rućko, szef działu kadr w CGR. Chcąc go przekonać do zmiany stanowiska, wdałem się w dyskusję z tępym, zadufanym w sobie pierdzistołkiem. W efekcie przysporzyłem sobie nowego wroga. Pan pułkownik nie przyjął najlepiej mojej propozycji, żeby odwrócić do góry nogami służbowy zydelek i wsadzić sobie metalową podpórkę w odwłok. Najwyraźniej Gilbert miał rację - nie miałem specjalnych talentów negocjacyjnych…
Tydzień, jaki upłynął od akcji, poświęciłem na dopingowanie znajomego knifemakera, który wykończył gotowe już ostrza według moich wskazówek. Kupiłem też dwa wodo- i wstrząsoodporne zegarki, zasilane wystarczającą na cztery lata litową baterią. No i kazałem wygrawerować odpowiednie napisy. Nie zamierzałem odsyłać z niczym ludzi, którzy walczyli za mój kraj.
- Są już - zameldował jeden z podwładnych Marka, uchylając dyskretnie drzwi.
- Przyprowadź ich tu - poprosiłem.
Czekaliśmy na nich w jednym z pomieszczeń krakowskiego lotniska. Marek załatwił to ze służbami ochrony. Teraz stał obok mnie w galowym mundurze z dystynkcjami majora. Miał wręczać pamiątkowe gadżety.
Do pokoju weszli obaj Rosjanie i Koszka. „Operator W” okazał się średniego wzrostu, sympatycznym, piegowatym młodzieńcem. Nigdy w życiu nie wziąłbym go za żołnierza, jednak jego dokonania mówiły same za siebie. Andriej miał opatrunek na lewej ręce, jeden z komandosów CGR niósł jego torbę podróżną, inny bagaże dziewczyny. Po chwili dołączyło do nas kilku chłopaków Marka.
- Nie lubię pożegnań - stwierdziłem - dlatego załatwię to krótko. Działacie w cieniu, jesteście ludźmi bez twarzy. Walczycie w wojnie niewidocznej dla większości ludzi. I tak powinno być. Jednak chciałbym, żebyście wiedzieli, że was zapamiętamy. Dlatego przyjmijcie te drobiazgi. Na znak, że macie tutaj przyjaciół.
Teraz wystąpił Marek z zegarkami i sztyletami. Rosjanie mieli łzy w oczach, najwyraźniej nie spodziewali się żadnych prezentów ani podziękowań. Dumna jak paw Koszka natychmiast założyła zegarek Andrieja.
- Ma pan, kapitanie, pozdrowienia od majora Derbulina - poinformował Andriej, żegnając się ze mną uściskiem dłoni.
- Powiedz temu pijaczynie, że wódka jeszcze nie jest gotowa.
Odpowiedział mi uśmiechem.
- Powtórzę - obiecał.
Po chwili Rosjanie wyszli w asyście Marka i paru jego ludzi, ich samolot odlatywał za piętnaście minut. Kiedy skierowałem się do drzwi, drogę zagrodził mi jeden z komandosów.
- Jest jeszcze pewien drobiazg…
Uniosłem ze zdumieniem brwi, patrząc na blokujące przejście ramię rozmiarów mojego uda. Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni mojej marynarki i zabrał mi portfel.
- Przyznaliśmy panu udział w wysokości stu złotych - poinformował.
- Udział?!
- To znaczy, że pozwolimy panu tyle dopłacić do tych prezentów dla chłopaków. Resztę dokładamy my. Cały oddział się składał.
- Przecież nie ustalałem tego z wami! Dlatego…
- Nie będziemy chyba kłócić się o pieniądze - zauważył z lekką kpiną w głosie.
Obrzuciłem go wściekłym wzrokiem. Facet wyglądał jak starszy i większy braciszek Pudzianowskiego. Za moimi plecami rozległo się dyskretne chrząknięcie. Dwaj koledzy mojego rozmówcy wyglądali przy nim wręcz na cherlaków: ot, jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu i sto kilo żywej wagi…
- Założę się, że jesteście wszyscy po kursie SEAL, od dźwigania po plaży tych słupów telegraficznych rozrosły wam się mięśnie, ale pokurczyły mózgi - warknąłem ze złością.
Goliat bez słowa włożył mi do portfela gruby plik banknotów.
- To co? Jesteśmy kwita?
Nie wyglądał na obrażonego, w jego oczach pokazały się wesołe iskierki. Przytaknąłem rozsądnie.
- Naprawdę powiedział pan pułkownikowi, żeby sobie wsadził metalowy drążek…? - Spojrzał na mnie z ciekawością.
- Naprawdę - potwierdziłem. - Z chęcią bym mu sam go wcisnął.
Klepnął mnie po przyjacielsku w plecy, o mało nie odbijając obu płuc.
- Gdyby miał pan z nim jakieś problemy, jakiekolwiek… proszę nam o tym powiedzieć.
- Nie podlegam mu - odparłem. - Niewiele może mi zrobić.
- Może starać się odsunąć pana od… projektu. Nie chcemy tego. Gdyby pan nie załatwił przyjazdu tych Rosjan, pewnie paru chłopaków by zginęło, a tak mamy tylko trzech rannych.
- To prawda - odezwał się Marek, stając w drzwiach. - Mają do ciebie zaufanie, tam w Rosji. Nie wiem, o co chodzi z tą wódką… - urwał.
- Nieważne. - Machnąłem ręką.
Obaj wiedzieliśmy, że żaden z rosyjskich komandosów nie jest pijakiem. Nie wylewali za kołnierz, ale tylko wśród swoich, kiedy czuli się bezpiecznie.
- Jednak będzie mi potrzebna twoja pomoc.
- Tak?
- Zdobądź mi adres Derbulina, prywatny adres. Dam ci paczkę z wódką do wysłania. Aha, wsadź do tej paczki jakiś budzik, koniecznie taki, który głośno cyka - dodałem mściwie.
- Po co ten budzik? Przecież może to wziąć za bombę?
- Ja się tylko dostosowuję do poziomu dowcipów rosyjskiego Specnazu - odparłem niewinnie.
* * *
Oszronione gałązki trzeszczały pod nogami, kiedy wolnym krokiem obchodziłem wiszący na gałęzi tobołek. W ręku trzymałem zrobiony na zamówienie nóż o oksydowanym na czarno ostrzu. Wykonana z antypoślizgowego kratonu rękojeść dobrze przylegała do dłoni. Nie byłem zwolennikiem nowinek technicznych, ale żaden z tradycyjnych materiałów nie mógł się równać właściwościami ze współczesnymi tworzywami. W walce na noże rękojeść zawsze jest wilgotna - albo od potu, albo od krwi…
Zrobiło się zimno, nic dziwnego - za dwa dni wypadało Boże Narodzenie, ale nie zwracałem na to uwagi. Zmieniłem kilkakrotnie uchwyt i pozycję, po czym zaatakowałem. Nie wyglądało to zbyt widowiskowo: wariat tańczący wokół ważącego parę kilogramów, owiniętego w starą bluzę kawałka wieprzowiny, jednak pewnych rzeczy nie można przećwiczyć na manekinach ani z partnerem. Od czasu do czasu trzeba poczuć pod ostrzem opór stawiany przez mięso i kości, inaczej człowiek traci wyczucie, używa zbyt dużej lub zbyt małej siły.
Mroźne, krystalicznie czyste powietrze paliło przy głębszym wdechu, sprawiało, że krew żywiej krążyła w żyłach. Rozkołysałem tobół i zadałem kilka błyskawicznych cięć, dodając do ruchu ręki delikatny skręt nadgarstka. Nóż niemal bez oporu przeciął grubą, polarową bluzę i zagłębił się na parę centymetrów w mięso. Aby rozpłatać tętnice lub ścięgna, nie trzeba wielkiej siły ani głębokich ran. W walce nóż jest narzędziem artysty, nie rzeźnika, choć efekty jego użycia bardziej pasują do rzeźni…
Usłyszałem odgłos kroków, ktoś nadchodził od strony domu. Między drzewami mignęła mi szara kurtka Anny. Poczekałem, aż podejdzie bliżej, i z uśmiechem wyciągnąłem do niej ramiona. Przywitała mnie gorącym pocałunkiem, choć z nadal zatroskaną twarzą. Odkupiona od Tajlandczyka ikona nie zawierała relikwii, Anna była zawiedziona, co więcej - uważała, że nie wykonała zadania. Miałem nadzieję, że przygotowana przeze mnie niespodzianka nieco poprawi jej humor.
- Jesteś już trzeźwa? - Zmierzyłem ją badawczym spojrzeniem.
Kiedy jechała z Krakowa do domu Maksa, zepsuł się samochód i musiała czekać kilka godzin w nieogrzewanym wozie. W domu poratowałem ją gorącym rosołem z dodatkiem rumu. Ten drugi składnik wydzieliłem chyba z nadmiernym entuzjazmem.
- Całkowicie. - Podniosła dwa palce jak do przysięgi.
Wyciągnąłem z kieszeni pierścionek na mocnym, stalowym łańcuszku - od czasu zakupu nie rozstawałem się z nim ani na chwilę - i zawiesiłem go jej na szyi.
- Zostaniesz moją żoną? - spytałem cicho.
Oniemiała.
- Ja nie wiem… Jak to sobie… - urwała, oddychając ciężko.
- Normalnie - odparłem. - Jak u wszystkich innych ludzi - starałem się mówić lekkim tonem. - Powiesz teraz, że bardzo się cieszysz, i dasz mi buziaka. Potem ustalimy datę ślubu.
Przykucnęła, objąwszy się rękoma. Zakołysała się na piętach.
- Chcesz, żebym zmieniła pracę?
Przytaknąłem. Powoli, jakby wbrew sobie, pokręciła głową. Poczułem w piersi lodowaty, tamujący oddech chłód, niemający nic wspólnego z zimą.
- Nie mogę tego rzucić, ot tak sobie - powiedziała, podnosząc na mnie błyszczące od łez oczy. - Nawet dla ciebie. Muszę mieć miesiąc, może dwa.
Lód nadal mroził, choć mogłem już oddychać.
- A gdybym nalegał? Umieram ze strachu za każdym razem, gdy wiem, że…
- Nie nalegaj - przerwała mi szeptem. - Nie nalegaj…
Przyklęknąłem, nie zwracając uwagi na pokrywający ziemię szron, ująłem w dłonie twarz Anny.
- A co potem? - zapytałem gorzko. - Po tych dwóch miesiącach? Znajdziesz następną wymówkę?
Zaprzeczyła ospałym, wykonanym jakby przez sen gestem.
- Nigdy - obiecała. - Nigdy więcej, o ile nadal będziesz mnie chciał.
Wracaliśmy do domu w milczeniu. Nie spytałem Anny o motywy jej decyzji, nie miałem siły na dalsze dociekania w tej kwestii. Może powodowała nią lojalność w stosunku do ludzi, z którymi walczyła, ale co wtedy z lojalnością wobec mnie? Widziałem nieraz w jej oczach śmiertelne znużenie, inaczej nigdy nie odważyłbym się tak bezceremonialnie postawić sprawy, jednak mogła być uzależniona od adrenaliny, jak to się często zdarza w tej branży. W takim wypadku te dwa miesiące nie miały żadnego znaczenia. Albo nie dotrzyma słowa, albo popadnie w depresję, widziałem już takie przypadki. Wielu byłych żołnierzy wymagało długiego leczenia psychiatrycznego, kiedy kończyli swoją karierę. W cywilnym życiu brakowało im ekscytacji, jaką wywołuje tylko walka na śmierć i życie, smaku zwycięstwa osiągniętego rzutem na taśmę, a nawet przedbitewnego lęku. Niektórzy nauczyli się funkcjonować w normalnych warunkach, inni nie. Byli też tacy, którzy szukali namiastki, jakiegoś ersatzu. Skakali na spadochronie, nurkowali wyczynowo, podejmowali pracę jako ochroniarze lub najemnicy. I cały czas mieli świadomość, że to jednak nie to, że nie powrócą już dni wojennej chwały, poczucie braterstwa z towarzyszami broni, którzy stali się bliżsi od własnej rodziny, że czas już nigdy nie zatrzyma się w miejscu, gdy padnie sygnał do ataku…
Wiszący na łańcuszku pierścionek kołysał się na szyi Anny, jednak równie dobrze mogłem jej go włożyć na palec. W walce nie mogła mieć żadnej biżuterii, ale przypuszczałem, że wtedy i tak wymieni mój prezent na nieśmiertelnik z numerem identyfikacyjnym i grupą krwi, jaki żołnierze zakładają przed akcją.
Przystanąłem, oddychając głęboko, starając się rozluźnić napięte boleśnie mięśnie brzucha. Zbliżały się święta, czas radości…
* * *
Przełamaliśmy się opłatkiem, złożyliśmy sobie życzenia. Maks klepnął mnie po ramieniu, jakby chciał powiedzieć: „Nie przejmuj się”. Spuściłem głowę, jego wybranka nie odezwała się ani słowem, a wiedziałem, że więcej nie zbliży się do niej bez jej wiedzy. Będzie czekał… Rozszczebiotane dziewczęta napawały się domową atmosferą, wydawało się, że moje „siostry” wykorzystują każdą okazję, aby zaznaczyć, że są częścią rodziny. Także Marek i Davidoff wyglądali na zadowolonych. Tylko ja, Anna i Maks trzymaliśmy się trochę na uboczu. Każde z nas miało swoje problemy.
Po dwunastej wymknęliśmy się z Maksem na werandę. Wujek poczęstował mnie cygarem, podał ogień. Na moment wyszła do nas Anna, przyniosła ciepłe kurtki. Podziękowałem jej spojrzeniem, a ona, przechodząc, musnęła moje włosy. Nie kłóciliśmy się, jednak wyrosła między nami jakaś bariera, coś, co domagało się wyjaśnienia. Nie teraz, zdecydowałem. Później.
Chłonąłem odgłosy nocy pod kopułą rozgwieżdżonego nieba, wspanialszą niż w jakiejkolwiek katedrze. Miękka, świąteczna ciemność rozjaśniana tylko ognikami cygar koiła, otulała jak rąbek matczynej sukni. Przez chwilę. Krótki rozbłysk żaru odsłonił ściągniętą cierpieniem twarz Maksa. Zacisnąłem zęby.