Категории
Самые читаемые
onlinekniga.com » Разная литература » Прочее » Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta

Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta

Читать онлайн Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 38
Перейти на страницу:

Dotknęła czule mojego policzka. Nie wyglądało na to, aby moje wyznania ją zniechęciły.

- Ani przez chwilę nie traktowałeś tego jako propozycji erotycznej?

- Może przez moment - przyznałem.

- Jakie to było uczucie? - dopytywała się kpiąco.

- To był bardzo ekscytujący moment…

Zachichotała niczym mała dziewczynka. Przytuliła się do mnie, wyczułem, że jej ciało się rozluźniło. Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy. Po pewnym czasie twarz Anny spoważniała. Kilkakrotnie otwierała usta, widziałem, że chce coś powiedzieć, ale nie poganiałem jej.

- To niezupełnie tak jak myślisz - wydusiła wreszcie.

W zmysłowym, lekko ochrypłym głosie nie było już wesołości. Wyczuwałem gorycz i smutek.

- Każdy się w końcu przyzwyczaja do zabijania. Każdy - powtórzyła z naciskiem. - To tylko kwestia czasu. Kiedy tracisz kolejnego przyjaciela, w końcu wrogowie odczłowieczają się, stają się jedynie przeszkodą do usunięcia. Czasem… nie możesz dać im czystej śmierci. Bo wiedzą coś, od czego zależy życie twoich przyjaciół, towarzyszy broni. Znają szczegóły i termin zasadzki, położenie kryjówki z bronią… Wtedy masz do wyboru: albo wyciągniesz z nich wszystko… wszelkimi sposobami, albo będziesz później zawiadamiał rodziny swoich żołnierzy, że ich bliscy zginęli. Będziesz wiedział, że zginęli, bo nie potrafiłeś być twardy dla przeciwników, dla obcych… Więc jesteś twardy - wyszeptała. - I coraz mniej w tobie człowieka, coraz więcej bestii… Pocieszasz się, że chronisz bezbronnych, że zabijasz tylko złych, ale i tak jest ciężko, tak ciężko… Zazdroszczę ci tej wrażliwości, tego, co ja straciłam już dawno.

Milczałem, nie wiedziałem, co powiedzieć. Po chwili Anna zaczęła płakać, ukryła twarz w dłoniach. Przytuliłem ją, scałowałem łzy. Położyła się skulona na ławce, z głową na moich kolanach, chwilę później zasnęła. Zdjąłem ostrożnie marynarkę i okryłem Annę delikatnie. Po paru godzinach zaczęły cierpnąć mi nogi, ale zignorowałem ból. Wiedziałem, że ludzie żyjący jak ta dziewczyna cierpią na brak poczucia bezpieczeństwa, są zawsze gotowi do akcji, z nerwami napiętymi jak struny. Czas, który mogą spędzić, nie czując zagrożenia, jest dla nich bezcenny. Nie wiedziałem, dlaczego Anna mi zaufała, ale miałem zamiar siedzieć z nią, dopóki się nie obudzi.

Przygryzłem wargi, kiedy się ocknęła i wstała - jednym, płynnym ruchem, od razu przytomna i czujna. Z oczu zniknęło zmęczenie, przepadł gdzieś posępny nastrój. Moje nogi zaczęły palić żywym ogniem, gdy ponownie napłynęła do nich krew. Anna przyklękła i wprawnymi ruchami rozmasowała mi mięśnie. Po kilku minutach mogłem wstać z ławki. Skierowałem się do bramy, ale Anna złapała mnie za rękę i przytrzymała.

- Sprawiłoby mi przyjemność, gdybyś został na kolacji - powiedziała z lekkim wahaniem. - W zasadzie to samo dotyczy noclegu i śniadania…

- Bez żadnych podtekstów? - upewniłem się.

- Bez - potwierdziła z figlarnym uśmiechem. - Ale dlaczego pytasz? Przecież jesteś dostatecznie inteligentny, by się domyślić, że…

- Musiałem się upewnić. Gdyby się okazało, że jednak masz na myśli coś więcej, wyszedłbym na strasznego idiotę - wpadłem jej w słowo.

Nie wyglądała na niezadowoloną z komplementu. Kolacja była co najmniej wystawna. Anna podała soljankę, pielmieni i sałatkę z krabów kamczackich. Uniosłem brwi, kiedy postawiła na stole moje ulubione piwo Tsingtao. To jedno z najlepszych piw na świecie, do tego dość trudno dostępne. Tsingtao zaczęli w Chinach wytwarzać Niemcy na początku XX wieku, dziś należy do najbardziej poszukiwanych gatunków.

- To przypadek? - spytałem, wskazując ruchem głowy piwo.

- Nie - przyznała.

Nawet w blasku świec było widać, że się zaczerwieniła.

- Opowiesz mi o tym?

- Nie teraz, nie na tym etapie…

Przesiedzieliśmy, rozmawiając do późnej nocy. Spałem tylko parę godzin, mimo to obudziłem się wypoczęty. Czas było jechać na uczelnię. Kiedy się żegnaliśmy, Anna zaprosiła mnie, bym ją znowu odwiedził. Dawno już nic mnie tak nie ucieszyło, bo wiedziałem, że to nie jest zdawkowa uprzejmość.

* * *

Wysiadłem z samochodu i od razu wpadłem w błoto. Wioska, w której żył alchemik, nie należała do najbardziej zadbanych. Obskurne, kryte w większości eternitem chałupy nie zachęcały do zwiedzania okolicy.

Z westchnieniem pomaszerowałem w kierunku sklepu wielobranżowego - jak znałem życie, to tam biło żywe serce lokalnej społeczności… Kilku siedzących nieopodal meneli otwierało właśnie kolejnego jabola, leżące obok puste flaszki dowodziły, że impreza trwa już od jakiegoś czasu. Splunęli tylko, kiedy wymieniłem nazwisko alchemika. Tak to już jest z wieśniakami, nie lubią miastowych. Jeśli ktoś się chce czegoś dowiedzieć, musi ich zachęcić. Można to zrobić na różne sposoby, ale ja jestem leniwy, więc wybrałem najprostszy. Wyjąwszy glocka, strzeliłem w jedną z pustych butelek, mężczyźni skulili się, gdy obsypały ich szklane odłamki. Schyliłem się i podniosłem łuskę - po co zostawiać ślady? Kiedy powtórzyłem pytanie, okazali się dużo bardziej rozmowni, nie dziwiłem się temu - lufa mojej broni niedwuznacznie celowała w to, co było dla nich najcenniejsze - w pełną jeszcze flaszkę.

Alchemik mieszkał nieco poza wsią, najwyraźniej nie czuł się za dobrze w ludzkiej gromadzie. Gdy podszedłem bliżej do samotnego obejścia, usłyszałem mrożące krew w żyłach warczenie. Za płotem, wśród gubiących liście drzew owocowych szalały dwa potężne psy. O ile mnie wzrok nie mylił, była to rasa wyhodowana dawniej do polowań na zbiegłych niewolników. Miejscowy adept alchemii musiał być uroczym, przyjaźnie nastawionym do ludzi i świata człowiekiem… Zawołałem go, roztropnie pozostając za furtką. Co prawda nie bałem się jego psów, ale byłem pewien, że jeśli tylko wejdę na teren posesji - zaatakują. Zabijanie ich nie wydawało się dobrym początkiem negocjacji. Mimo tego, co gada Gilbert, jestem spokojnym człowiekiem.

Mężczyzna, który w końcu podszedł do płotu, nie wyglądał bynajmniej na adepta „królewskiej sztuki”, raczej na zapaśnika. Wysoki na metr dziewięćdziesiąt, ważył przynajmniej sto dwadzieścia kilo. Okrągła, całkowicie łysa głowa naznaczona była kilkoma paskudnymi bliznami. Wodniste oczka w odcieniu wypłowiałego błękitu patrzyły na mnie z zimną obojętnością. Widać, wbrew zdaniu mojego przyjaciela, nie zrobiłem na nim wrażenia.

- Chciałem pogadać - zagaiłem, pomijając wstępne uprzejmości. Facet nie wyglądał mi na wielbiciela podręczników dobrego wychowania Emily Post.

Kiedy niedwuznacznym gestem sięgnął po sztachetkę, odchyliłem marynarkę, pokazując broń.

- Spokojnie i kulturalnie - zaznaczyłem z naciskiem.

Przez moment na twarzy mężczyzny pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

- Kulturalnie? - upewnił się kpiąco.

- Pan uwiąże psy i będzie trzymał ręce z daleka od kłonicy i innych takich, ja nie wyjmę broni.

- A jeśli ta opcja mi się nie podoba?

Sposób wysławiania się świadczył, że nie był tępakiem z przerostem masy mięśniowej, jednak najwyraźniej dopadła go powszechna na wsi choroba pogardy dla miastowych. Włożyłem dwa palce w usta i gwizdnąłem w sposób, którego nauczył mnie wujek Maks. Niegłośny, wibrujący dźwięk sprawił, że psy uciekły, skamląc żałośnie, a ja jednym skokiem przesadziłem wysoki na półtora metra płot. Z chrzęstem zacisnąłem dłonie w pięści.

- Ma pan ochotę na parę rundek? - spytałem.

Dorównywałem facetowi wzrostem, ale miał nade mną sporą przewagę masy. Nie sądziłem jednak, aby wygrał to starcie. On najwyraźniej też, bo po chwili odwrócił się do mnie plecami i poprowadził w głąb sadu.

- Chyba źle pana oceniłem - wymruczał.

Otworzył drzwi sporego, obrośniętego winoroślą domu i niedbałym machnięciem ręki zaprosił do środka. Budynek przypominał raczej dziewiętnastowieczny dworek niż byle jak stawiane chałupy, które widziałem na wsi. Nad wejściem dostrzegłem płaskorzeźbę przedstawiającą cyrkiel i kątownicę, najbardziej znane symbole masońskie. Także wnętrze odbiegało zdecydowanie od tego, czego można się było spodziewać w domostwie przeciętnego wieśniaka. Uginające się pod ciężarem książek regały i zawalone alchemicznymi akcesoriami półki świadczyły, że trafiłem pod właściwy adres.

Bez słowa usiadł za stołem, wskazując ruchem głowy wolne krzesło. Kiedy usiadłem, przyglądał mi się przez chwilę, wreszcie nieartykułowanym pomrukiem zachęcił do przedstawienia swojej sprawy. Przynajmniej tak to odebrałem… Opowiedziałem mu o Alchemiku i jego recepturach, wyznałem też, że Gilbert sporządził dwie dawki specyfiku, które później zażyliśmy. Wyjaśniłem wreszcie problemy z uzyskaniem materia prima i konieczność cyklicznego przyjmowania preparatu. Wydawało mi się, że słucha z zainteresowaniem.

- Dawno nie spotkałem idiotów, którzy zaryzykowaliby życie dla zbadania działania jakiejś mikstury - powiedział wreszcie.

- Ona działa, moja blizna zniknęła - przypomniałem. - Tyle że nie przewidzieliśmy, że trzeba będzie to łykać co jakiś czas.

- Jakie ma pan zamiary? - zapytał.

- Chcę odkupić od pana rosę albo materia prima. Z tego, co widzę, zajmuje się pan intensywnie alchemią, więc…

Przerwał mi gwałtownym gestem, przysiągłbym, że się zaczerwienił.

- Moje badania są specyficzne, mocno specyficzne, nawet jak na alchemię - powiedział. - Nie interesuje mnie kamień filozoficzny czy zamiana ołowiu w złoto. Koncentruję się na dużo bardziej praktycznych kwestiach.

- To znaczy?

Westchnął i znowu się zaczerwienił, tym razem było to widać wyraźniej.

- Alkohol… Produkuję alkohol, bazując na koncepcjach alchemicznych.

Zamurowało mnie.

- Ale…

- Proszę poczekać chwilę - rzucił i wyszedł z pokoju.

Wrócił, trzymając litrową butelkę z przezroczystą, przypominającą wodę cieczą. Postawił ją na stole tuż przede mną.

- Niech pan to zbada, na wszystkie sposoby - zaproponował, podsuwając mi szklankę.

Obejrzałem ostrożnie butelkę pod światło. Samogon wyglądał na czysty, niewątpliwie kilkakrotnie go destylowano. Jednak płyn miał dziwny, czerwonawy odcień.

- Znam Mutus Liber - powiedział. - Faktycznie otrzymałem sporo materia prima według zawartego tam przepisu, ale cały zapas zużyłem do tego… - Bezradnym gestem wskazał flaszkę. - Wytworzyłem trzy rodzaje wódki, każdą według nieco innej receptury.

- To znaczy?

- Chodzi o to, że bazą każdej z nich jest właśnie materia prima, jednak uzyskiwana na trzy różne sposoby. Jednym ze składników są zawiązki roślinne rozwijające się kilka centymetrów pod ziemią. To one właśnie, wraz z rosą, pewną ilością złota i kilkoma innymi substancjami, tworzą materia prima w dość skomplikowanym procesie. Te zawiązki roślin mogą pochodzić z miesięcy letnich, z okresu jesieni czy wiosny, różnica, jeśli chodzi o właściwości, jest znaczna.

- Jakie właściwości? - Zmarszczyłem brwi.

- Smakowe… Wódkę, którą pan trzyma, nazwałem „Lato”. Wydestylowałem ją na bazie letniej materia prima.

Otworzyłem butelkę i nalałem odrobinę płynu do szklanki. Zapach był w porządku, zupełnie nie czuło się zacieru. Po chwili wahania skosztowałem. Wydawało mi się, że wypiłem łyk źródlanej wody, dopiero w żołądku wódka ujawniła swą moc. Zapachniało bzem i truskawkami, fala ciepła rozeszła się po całym ciele. Zakląłem i nalałem drugą porcję, tym razem hojną ręką. Nie przepadam za wódką, ale tak smacznej nie piłem jeszcze nigdy w życiu.

- Jak pan sądzi - spytałem - czy ta wódka, było nie było, pędzona z dodatkiem materia prima, mogłaby powstrzymać ten zespół abstynencki, który nam grozi?

- Skąd mam wiedzieć? - Rozłożył ręce. - Pewnie nie zaszkodzi, ale pewności nie ma. Nikt czegoś takiego nie sprawdzał.

- W porządku - powiedziałem po chwili namysłu. - Tak czy owak wezmę kilkadziesiąt litrów tego… specyfiku.

- Ile?!

- Kilkadziesiąt. Niech pan się nie martwi, znajdę dla niego zbyt, jest znakomity. Gdyby chciał pan zbadać inne zastosowania praktyczne… - zawiesiłem głos.

- Tak?

- Perfumy. Próbował pan kiedyś wytwarzać perfumy?

- Naprawdę nie gorszy pana, że wykorzystuję alchemię do takich celów? - zapytał nieśmiało.

Wzruszyłem ramionami.

- Jestem pragmatykiem - odparłem. - Wolałbym, żeby miał pan potrzebny mi produkt i prowadził klasyczne badania, jednak to, co pan robi, także jest ciekawe. Jeśli te perfumy byłyby równie dobre jak wódka, mógłby pan naprawdę na tym zarobić.

Machnął lekceważąco ręką.

- Nie zależy mi specjalnie na pieniądzach. Bylebym miał za co prowadzić badania. Jednak te perfumy to nie jest zły pomysł. Gdy wieści się rozejdą, być może nie będę musiał tak pilnować domu.

- Jeśli chodzi o pilnowanie, to środki ostrożności, jakie pan podjął, faktycznie wydają się nieco… przesadne. - Odchrząknąłem dyplomatycznie.

- Widział pan miejscowych?

- Ach… Teraz rozumiem - mruknąłem.

- Oni jakoś się dowiedzieli o moich doświadczeniach i sądzą, że pędzę bimber.

- No tak…

Pół godziny później odjeżdżałem spod domu alchemika z wyładowanym butelkami bagażnikiem. Zapłaciłem mu pieniędzmi i kserokopią rzadkiego wydania dzieła Paracelsusa De occulta philosophia, którą przezornie wziąłem ze sobą. Mimo że nie zdobyłem tego, czego chciałem, nie byłem niezadowolony. Czasem człowiek znajduje coś, co przyda mu się innym razem, a dla tej wódki mogłem sobie wyobrazić wiele zastosowań, w tym - niezwiązanych z alchemią…

* * *

- Weźmiesz udział w konferencji, potem będziesz miał wolne - powiedział Davidoff. - Ktoś musi reprezentować naszą katedrę. Sam bym pojechał, ale nie mogę z powodu… reorganizacji wydziału.

Westchnąłem ciężko, na uniwersytecie rozpoczynała się kolejna runda walk frakcyjnych, szumnie nazywana „reorganizacją”. Ponieważ nie interesowało mnie to kompletnie, a Davidoff nie potrzebował mojego wsparcia, nie miałem nic przeciwko wyjazdowi. Niemniej jednak nie szkodziło trochę postękać. Jeśli tego nie zrobię, następnym razem zostanę wysłany do Mozambiku - mój szef miał szerokie kontakty zawodowe.

- I co tam będę robił? Po tej konferencji?

- Pozwiedzasz sobie Arbat, obejrzysz Kreml. - Rosjanin nie wyglądał na specjalnie przejętego moimi uwagami. - Aha, pojedziesz samochodem z Antonem.

- Samochodem?! Przecież to potrwa kilka dni dłużej!

- I tak nie masz tu nic do roboty. Wrócić możesz zresztą samolotem. Anton musi coś przewieźć do Rosji, a samolotem byłoby trudno. A i ty, skoro weźmiesz tę alchemiczną wódkę…

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 38
Перейти на страницу:
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta.
Комментарии