Категории
Самые читаемые
onlinekniga.com » Проза » Русская классическая проза » Россия и Запад (Антология русской поэзии) - Тарас Бурмистров

Россия и Запад (Антология русской поэзии) - Тарас Бурмистров

Читать онлайн Россия и Запад (Антология русской поэзии) - Тарас Бурмистров

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91
Перейти на страницу:

Tu pulki weszly czerstwe, czyste, biale;

Wyszly zziajane i oblane potem,

Roztopionymi sniegi poczerniale,

Brudne spod lodu wydeptanym blotem.

Wszyscy odeszli: widze i aktory.

Na placu pustym, samotnym zostalo

Dwadziescie trupow: ten ubrany bialo,

Zolnierz od jazdy; tamtego ubiory

Nie zgadniesz jakie, tak do sniegu wbity

I stratowany konskimi kopyty.

Ci zmarzli, stojac przed frontem jak slupy,

Wskazujac pulkom droge i cel biegu;

Ten sie zmyliwszy w piechoty szeregu

Dostal w leb kolba i padl miedzy trupy.

Biora ich z ziemi policejskie slugi

I niosa chowac; martwych, rannych spolem

Jeden mial zebra zlamane, a drugi

Byl wpol harmatnym przejechany kolem;

Wnetrznosci ze krwia wypadly mu z brzucha,

Trzykroc okropnie spod harmaty krzyknal,

Lecz major wola: "Milcz, bo car nas slucha";

Zolnierz tak sluchac majora przywyknal,

Ze zeby zacial; nakryto co zywo

Rannego plaszczem, bo gdy car przypadkiem

Z rana jest takiej naglej smierci swiadkiem

I widzi na czczo skrwawione miesiwo

Dworzanie czuja w nim zmiane humoru,

Zly, opryskliwy powraca do dworu,

Tam go czekaja z sniadaniem nakrylem,

A jesc nie moze miesa z apetytem.

Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwil:

Grozono, bito, prozna grozba, kara,

Jeneralowi nawet sie sprzeciwil,

I jeczal glosno - klal samego cara.

Ludzie niezwyklym przerazeni krzykiem

Zbiegli sie nad tym parad meczennikiem.

Mowia, ze jechal z dowodcy rozkazem,

Wtem kon mu stanal jak gdyby zaklety,

A z tylu wlecial caly szwadron razem;

Zlamano konia, i zolnierz zepchniety

Lezal pod jazda plynaca korytem;

Ale od ludzi litosciwsze konie:

Skakal przez niego szwadron po szwadronie,

Jeden kon tylko trafil wen kopytem

I zlamal ramie; kosc na wpol rozpadla

Przedarla mundur i ostrzem sterczala

Z zielonej sukni, strasznie, trupio biala,

I twarz zolnierza rownie jak kosc zbladla;

Lecz sil nie stracil: wznosil druga reke

To ku niebiosom, to widzow gromady

Zdawal sie wzywac i mimo swa meke

Dawal im glosno, dlugo jakies rady.

Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim.

Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli

I tyle tylko pytajacym rzekli,

Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem;

Kiedy niekiedy slychac bylo w gwarze:

"Car, cara, caru" - cos mowil o carze.

Chodzily wiesci, ze zolnierz zdeptany

Byl mlodym chlopcem, rekrutem, Litwinem,

Wielkiego rodu, ksiecia, grata synem;

Ze ze szkol gwaltem w rekruty oddany,

I ze dowodzca, nie lubiac Polaka,

Dal mu umyslnie dzikiego rumaka,

Mowiac: "Niech skreci szyje Lach sobaka".

Kto byl, nie wiedza, i po tym zdarzeniu

Nikt nie poslyszal o jego imieniu;

Ach! kiedys tego imienia, o carze,

Beda szukali po twoim sumnieniu.

Diabel je posrod tysiacow ukaze,

Ktores ty w minach podziemnych osadzil,

Wrzucil pod konie, myslac, zes je zgladzil.

Nazajutrz z dala za placem slyszano

Psa gluche wycie - czerni sie cos w sniegu;

Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;

On po paradzie zostal na noclegu.

Trup na pol chlopski, na poly wojskowy,

Z glowa strzyzona, ale z broda dluga,

Mial czapke z futrem i plaszcz mundurowy,

I byl zapewne oficerskim sluga.

Siedzial na wielkim futrze swego pana,

Tu zostawiony, tu rozkazu czekal,

I zmarzl, i sniegu juz mial za kolana.

Tu go pies wierny znalazl i oszczekal.

Zmarznal, a w futro nie okryl sie cieple;

Jedna zrenica sniegiem zasypana,

Lecz drugie oko otwarte, choc skrzeple,

Na plac obrocil: czekal stamtad pana!

Pan kazal siedziec i sluga usiadzie,

Kazal nie ruszac z miejsca, on nie ruszy,

I nie powstanie - az na strasznym sadzie;

I dotad wierny panu, choc bez duszy,

Bo dotad reka trzyma panska szube

Pilnujac, zeby jej nie ukradziono;

Druga chcial reke ogrzac, ukryc w lono,

Lecz juz nie weszly pod plaszcz palce grube.

I pan go dotad nie szukal, nie pytal!

Czy malo dbaly, czy nadto ostrozny

Zgaduja, ze to oficer podrozny;

Ze do stolicy niedawno zawital,

Nie z powinnosci chodzil na parady,

Lecz by pokazac swieze epolety

Moze z przegladow poszedl na obiady,

Moze na niego mrugnely kobiety,

Moze gdzie wstapil do kolegi gracza

I nad kartami - zapomnial brodacza;

Moze sie wyrzekl i futra, i slugi,

By nie rozglosic, ze mial szube z soba;

Ze nie mogl zimna wytrzymac jak drugi,

Gdy je car carska wytrzymal osoba;

Boby mowiono: jezdzi nieformalnie

Na przeglad z szuba! - mysli liberalnie.

O biedny chlopie! heroizm, smierc taka,

Jest psu zasluga, czlowiekowi grzechem.

Jak cie nagrodza? pan powie z usmiechem,

Zes byl do zgonu wierny - jak sobaka.

O biedny chlopie! za coz mi lza plynie

I serce bije, myslac o twym czynie:

Ach, zal mi ciebie, biedny Slowianinie!

Biedny narodzie! zal mi twojej doli,

Jeden znasz tylko heroizm - niewoli.

DZIEN PRZED POWODZIA PETERSBURSKA 1824

OLESZKIEWICZ

Gdy sie najtezszym mrozem niebo zarzy,

Nagle zsinialo, plamami czernieje,

Podobne zmarzlej nieboszczyka twarzy,

Ktora sie w izbie przed piecem rozgrzeje,

Ale nabrawszy ciepla, a nie zycia,

Zamiast oddechu zionie para gnicia.

Wiatr zawial cieply. - Owe slupy dymow,

Ow gmach powietrzny jak miasto olbrzymow,

Niknac pod niebem jak czarow widziadlo,

Runelo w gruzy i na ziemie spadlo:

I dym rzekami po ulicach plynal,

Zmieszany z para ciepla i wilgotna;

Snieg zaczal topniec - i nim wieczor minal,

Oblewal bruki rzeka Stygu blotna.

Sanki uciekly, kocze i landary

Zerwano z plozow; grzmia po bruku kola;

Lecz posrod mroku i dymu, i pary

Oko pojazdow rozroznic nie zdola;

Widac je tylko po latarek blyskach,

Jako plomyki bledne na bagniskach.

Szli owi mlodzi podrozni nad brzegiem

Ogromnej Newy; lubia isc o zmroku,

Bo czynownikow unikna widoku

I w pustym miejscu nie zejda sie z szpiegiem.

Szli obcym z soba gadajac jezykiem;

Czasem piesn jakas obca z cicha nuca,

Czasami stana i oczy obroca,

Czy kto nie slucha? - nie zeszli sie z nikim.

Nucac bladzili nad Newy korytem,

Ktore sie ciagnie jak alpejska sciana,

Az sie wstrzymali, gdzie miedzy granitem

Ku rzece droga spada wyrabana.

Stamtad, na dole, ujrzeli z daleka

Nad brzegiem wody z latarka czlowieka:

Nie szpieg, bo tylko sledzil czegos w wodzie,

Ani przewoznik, ktoz plywa po lodzie?

Nie jest rybakiem, bo nic nie mial w reku

Oprocz latarki i papierow peku.

Podeszli blizej, on nie zwrocil oka,

Wyciagal powroz, ktory w wode zwisal,

Wyciagnal, wezly zliczyl i zapisal;

Zdawal sie mierzyc, jak woda gleboka.

Odblask latarki odbity od lodu

Oblewa jego ksiegi tajemnicze

I pochylone nad swieca oblicze

Zolte jak oblok nad sloncem zachodu:

Oblicze piekne, szlachetne, surowe.

Okiem tak pilnie w swojej ksiedze czytal,

Ze slyszac obcych kroki i rozmowe

Tuz ponad soba, kto sa, nie zapytal,

I tylko z reki lekkiego skinienia

Widac, ze prosi, wymaga milczenia.

Cos tak dziwnego bylo w reki ruchu,

Ze choc podrozni tuz nad nim staneli,

Patrzac i szepcac, i smiejac sie w duchu,

Umilkli wszyscy, przerwac mu nie smieli.

Jeden w twarz spojrzal i poznal, i krzyknal:

"To on!" - i ktoz on? - Polak, jest malarzem,

Lecz go wlasciwiej nazywac guslarzem,

Bo dawno od farb i pedzla odwyknal,

Biblija tylko i kabale bada,

I mowia nawet, ze z duchami gada.

Malarz tymczasem wstal, pisma swe zlozyl

I rzekl, jak gdyby rozmawiajac z soba:

"Kto jutra dozyl, wielkich cudow dozyl;

Bedzie to druga, nie ostatnia proba;

Pan wstrzasnie szczeble asurskiego tronu,

Pan wstrzasnie grunty miasta Babilonu;

Lecz trzecia widziec. Panie! nie daj czasu!"

Rzekl i podroznych zostawil u wody,

A sam z latarka z wolna szedl przez schody

I zniknal wkrotce za parkan terasu.

Nikt nie zrozumial, co ta mowa znaczy;

Jedni zdumieni, drudzy rozsmieszeni,

Wszyscy krzykneli: "Nasz guslarz dziwaczy",

I chwile jeszcze stojac posrod cieni,

Widzac noc pozna, chlodna i burzliwa,

Kazdy do domu powracal co zywo.

Jeden nie wrocil, lecz na schody skoczyl

I biegl terasem; nie widzial czlowieka,

Tylko latarke jego z dala zoczyl,

Jak bledna gwiazda swiecila z daleka.

Chociaz w malarza nie zajrzal oblicze,

Choc nie doslyszal, co o nim mowili,

Ale dzwiek glosu, slowa tajemnicze

Tak nim wstrzasnely! - przypomnial po chwili,

Ze glos ten slyszal, i biegl co mial mocy

Nieznana droga srod sloty, srod nocy.

Latarka predko niesiona mignela,

Coraz mniej szata, zakryta mgly mrokiem

Zdala sie gasnac; wtem nagle stanela

W posrodku pustek na placu szerokiem.

Podrozny kroki podwoil, dobiega;

Na placu lezal wielki stos kamieni,

Na jednym glazie malarza spostrzega:

Stal nieruchomy posrod nocnych cieni.

Glowa odkryta, odslonione barki,

A prawa reka wzniesiona do gory,

I widac bylo z kierunku latarki,

Ze patrzyl w dworca cesarskiego mury.

I w murach jedno okno w samym rogu

Blyszczalo swiatlem; to swiatlo on badal,

Szeptal ku niebu, jak modlac sie Bogu,

Potem glos podniosl i sam z soba gadal.

"Ty nie spisz, carze! noc juz wkolo glucha,

Spia juz dworzanie - a ty nie spisz, carze;

Jeszcze Bog laskaw poslal na cie ducha,

On cie w przeczuciach ostrzega o karze.

Lecz car chce zasnac, gwaltem oczy zmruza,

Zasnie gleboko - dawniej ilez razy

Byl ostrzegany od aniola stroza

Mocniej, dobitniej, sennymi obrazy.

On tak zly nie byl, dawniej byl czlowiekiem;

Powoli wreszcie zszedl az na tyrana,

Anioly Panskie uszly, a on z wiekiem

Coraz to glebiej wpadal w moc szatana.

Ostatnia rade, to przeczucie ciche,

Wybije z glowy jak marzenie liche;

Nazajutrz w dume wzbija go pochlebce

Wyzej i wyzej, az go szatan zdepce...

Ci w niskich domkach nikczemni poddani

Naprzod za niego beda ukarani;

Bo piorun, w martwe gdy bije zywioly,

Zaczyna z wierzchu, od gory i wiezy,

Lecz miedzy ludzmi naprzod bije w doly

I najmniej winnych najpierwej uderzy...

Usneli w pjanstwie, w swarach lub w rozkoszy,

Zbudza sie jutro - biedne czaszki trupie!

Spijcie spokojnie jak zwierzeta glupie,

Nim was gniew Panski jak mysliwiec sploszy,

Tepiacy wszystko, co w kniei spotyka,

Az dojdzie w koncu do legowisk dzika.

Slysze! - tam! - wichry - juz wytknely glowy

Z polarnych lodow, jak morskie straszydla;

Juz sobie z chmury porobili skrzydla,

Wsiedli na fale, zdjeli jej okowy;

Slysze! - juz morska otchlan rozchelznana

Wierzga i gryzie lodowe wedzidla,

Juz mokra szyje pod obloki wzdyma;

Juz! - jeszcze jeden, jeden lancuch trzyma

Wkrotce rozkuja - slysze mlotow kucie..."

Rzekl i postrzeglszy, ze ktos slucha z boku,

Zadmuchnal swiece i przepadl w pomroku.

Blysnal i zniknal jak nieszczesc przeczucie,

Ktore uderzy w serce, niespodziane,

I przejdzie straszne - lecz nie zrozumiane.

Koniec Ustepu

DO PRZYJACIOL MOSKALI

Wy, czy mnie wspominacie! ja, ilekroc marze

O mych przyjaciol smierciach, wygnaniach, wiezieniach,

I o was mysle: wasze cudzoziemskie twarze

Maja obywatelstwa prawo w mych marzeniach.

Gdziez wy teraz? Szlachetna szyja Rylejewa,

Ktoram jak bratnia sciskal carskimi wyroki

Wisi do hanbiacego przywiazana drzewa;

Klatwa ludom, co swoje morduja proroki.

Ta reka, ktora do mnie Bestuzew wyciagnal,

Wieszcz i zolnierz, ta reka od piora i broni

Oderwana, i car ja do taczki zaprzagnal;

Dzis w minach ryje, skuta obok polskiej dloni.

Innych moze dotknela srozsza niebios kara;

Moze kto z was urzedem, orderem zhanbiony,

Dusze wolna na wieki przedal w laske cara

I dzis na progach jego wybija poklony.

Moze platnym jezykiem tryumf jego slawi

I cieszy sie ze swoich przyjaciol meczenstwa,

Moze w ojczyznie mojej moja krwia sie krwawi

I przed carem, jak z zaslug, chlubi sie z przeklestwa.

Jesli do was, z daleka, od wolnych narodow,

Az na polnoc zaleca te piesni zalosne

I odezwa sie z gory nad kraina lodow,

Niech wam zwiastuja wolnosc, jak zurawie wiosne.

Poznacie mie po glosie; pokim byl w okuciach,

Pelzajac milczkiem jak waz, ludzilem despote,

Lecz wam odkrylem tajnie zamkniete w uczuciach

I dla was mialem zawsze golebia prostote.

Teraz na swiat wylewam ten kielich trucizny,

Zraca jest i palaca mojej gorycz mowy,

Gorycz wyssana ze krwi i z lez mej ojczyzny,

Niech zrze i pali, nie was, lecz wasze okowy.

Kto z was podniesie skarge, dla mnie jego skarga

Bedzie jak psa szczekanie, ktory tak sie wdrozy

Do cierpliwie i dlugo noszonej obrozy,

Ze w koncu gotow kasac reke, co ja targa.

Koniec

А.С. Пушкин

МЕДНЫЙ ВСАДНИК

ПЕТЕРБУРГСКАЯ ПОВЕСТЬ

ПРЕДИСЛОВИЕ

Происшествие, описанное в сей повести, основано на истине. Подробности наводнения заимствованы из тогдашних журналов. Любопытные могут справиться с известием, составленным В. И. Берхом.

ВСТУПЛЕНИЕ

На берегу пустынных волн

Стоял он, дум великих полн,

И вдаль глядел. Пред ним широко

Река неслася; бедный челн

По ней стремился одиноко.

По мшистым, топким берегам

Чернели избы здесь и там,

Приют убогого чухонца;

И лес, неведомый лучам

В тумане спрятанного солнца,

Кругом шумел.

И думал он:

Отсель грозить мы будем шведу.

Здесь будет город заложен

Назло надменному соседу.

Природой здесь нам суждено

В Европу прорубить окно,[1]

Ногою твердой стать при море.

1 ... 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91
Перейти на страницу:
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Россия и Запад (Антология русской поэзии) - Тарас Бурмистров.
Комментарии