Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta
Шрифт:
Интервал:
Закладка:
- Tak? - odezwał się szorstkim głosem Maks.
Zapewne oderwałem go od ćwiczeń.
- Wujku, jestem u Ihora, ale chyba coś się tu stało…
- A konkretnie?
- Kamery działają, ale brama wygląda, jakby ją ktoś otworzył siłą.
- Czekaj godzinę, potem możesz tam wejść. Sprawdziłem czas i rozsiadłem się w samochodzie.
Miałem ochotę odjechać stąd natychmiast, ale, niestety, była to opcja samobójcza. Jeśli doszło do jakiejś walki albo zamachu na Ihora, musiałem sprawdzić, jaki był tego efekt. Nie chciałem, żeby Magik posądził mnie o współudział we włamaniu, a taka hipoteza nasuwała się automatycznie. Rosjanin miał kilkanaście podobnych posiadłości rozsianych po całej Polsce, do tej, położonej pod Krakowem, przyjechał zapewne tylko ze względu na rozmowę ze mną. Zerknąłem na przesuwającą się w ślimaczym tempie wskazówkę zegarka i zakląłem bezsilnie, miałem nadzieję, że wujek Maks zdąży na czas. Ktokolwiek obecnie kontrolował kamery, na pewno mnie zobaczył. A teraz pytał - co ze mną zrobić? Miałem nadzieję, że potrwa to trochę. Gdybym spróbował odjechać, nie dotarłbym pewnie nawet do autostrady. Spróbowałem dodzwonić się do Anny - bezskutecznie. Wysłałem jej SMS-a, opisując krótko swoje położenie.
Po niecałej godzinie ruszyłem ponownie w stronę bramy. Odruchowo bawiłem się pękiem kluczy, obracałem w palcach suntetsu, niestety, nie miałem złudzeń - w razie konfrontacji z ludźmi, którzy pokonali ochronę Ihora Magika, równie dobrze mógłbym wymachiwać pilniczkiem do paznokci. Być może ktoś umarłby ze śmiechu.
Przekroczyłem bramę, przyklęknąłem. Na ziemi walały się łuski karabinowe. Podbiegłem w stronę rezydencji, chcąc jak najprędzej zejść z pola ostrzału, znaleźć się pod ścianą, zadziałały odruchy. Uchyliłem ostrożnie ciężkie, obite stalową blachą drzwi i wszedłem do środka. W korytarzu leżały trzy trupy, niestety, bez broni. Rzuciłem się do wyjścia, dalsze zwiedzanie budynku byłoby idiotyzmem.
Pojawiło się ich dwóch, obaj ubrani w lekkie kamizelki kuloodporne z karabinami przewieszonymi przez plecy. Jeden pociągnął mnie za ubranie, jednocześnie wyjmując nóż. Uderzyłem kolanem, w tym samym czasie zadając pchnięcie czubkami naprężonych palców w krtań. Mój napastnik upadł, usiłując złapać oddech. Wiedziałem, że jego wysiłki skazane są na niepowodzenie, umrze w przeciągu paru minut. Poczułem liźnięcie żaru na żebrach - drugi zaatakował mnie nożem. Zawsze wiedziałem, że obrona gołymi rękoma przed nożem to mit, ale dopiero teraz zobaczyłem to w praktyce. Próbowałem osłaniać się rękoma, wszystko trwało dwie, może trzy sekundy. Zarobiłem pchnięcie w bark, dwa cięcia w klatkę piersiową, miałem poranione przedramiona. Wtedy rozległ się strzał. Upadłem odruchowo na ziemię, mężczyzna, z którym walczyłem - także. Pocisk trafił go w klatkę piersiową, bez problemu przebijając kamizelkę. Wujek Maks nie uznawał półśrodków. Zemdlałem.
Ocucił mnie ból. Rana barku paliła żywym ogniem. Zapewne Maks zastosował opatrunek proszkowy Quicklot, niestety, ten środek reaguje z najmniejszą nawet ilością wody, wytwarzając ciepło, ale lepsze oparzenie od niekontrolowanego krwotoku. Leżałem bezwładnie na tylnym siedzeniu samochodu, tuż obok tkwiła niewielka skrzynka izotermiczna przeznaczona do transportu krwi i organów do transplantacji. Żółć napłynęła mi do gardła, z trudem powstrzymałem wymioty. Wiedziałem, co jest w środku… Nie zdziwiłem się, spostrzegłszy walającą się na podłodze piłę elektryczną. Priorytetem była identyfikacja napastników, miałem pewność, że w skrzynce znajdują się dwie głowy i dwie pary dłoni. Zagryzając z bólu wargi, usadowiłem się wygodniej i zapiąłem pasy, w lusterku odbijała się beznamiętna jak zawsze twarz Maksa.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Żyję - wychrypiałem. - Czy ktoś nas ściga?
- O ile wiem, to nie, tam siedziało tylko tych dwóch.
- Kim byli?
Nie sądziłem, że Maks poda mi ich tożsamość, jednak miałem nadzieję, że nie zabiliśmy operatorów z jakiejś antymafijnej agencji. Ci ostatni mieliby na pewno przy sobie dokumenty potwierdzające ich status.
- Mafia, Afgańcy - mruknął. - Poznałem po tatuażach.
- Jakaś konkurencja?
- Zobaczymy. Nie masz się z czego cieszyć - powiedział, zauważywszy, że odetchnąłem z ulgą.
Miał rację. Afgańcami nazywano weteranów rosyjskich sił specjalnych z Afganistanu. To byli nie tylko zawodowcy, ale też często ludzie, którzy rozsmakowali się w rozlewie krwi. Należeli do najokrutniejszych żołnierzy rosyjskiej mafii. Przeżywszy piekło na ziemi, nie bali się niczego. Byli bezlitośni, sprawni, skuteczni. No i mieli ogromne doświadczenie bojowe - policjanci czy żołnierze, poza najbardziej elitarnymi jednostkami, nie stanowili dla nich wielkiego zagrożenia. Jeśli mnie namierzą…
- Kamery - wymamrotałem. - Zniszczyłeś filmy?
- Chyba tak - odparł po chwili zastanowienia Maks.
- Chyba?!
- Nie zostałem, aby sprawdzić - wyjaśnił. - Wrzuciłem do pomieszczenia, które wyglądało mi na centrum monitoringu, granat fosforowy. Powinno wystarczyć.
Przymknąłem z ulgą powieki, przynajmniej na razie byłem bezpieczny.
- Zawiadomiłeś Marka? - spytał po chwili.
- Nie i nie mam zamiaru. Jeśli nawet byłby skłonny mi pomóc, nie chcę, żeby ryzykował dla mnie życiem.
- To się może okazać konieczne - zauważył. - Ta grupa… Ci, co zaatakowali posiadłość Magika, to nie był fanklub Myszki Miki.
- Nie! - warknąłem.
Wujek umilkł. Nie, żebym go przekonał, Maks po prostu nie lubi tracić czasu na dyskusje, które uważał za bezsensowne. W końcu i tak zrobi swoje, a ja nie będę w stanie mu przeszkodzić.
Wjechaliśmy na leśną drogę, do domu pozostał kilometr. Stęknąłem, kiedy podskoczyliśmy na wybojach. Wracaliśmy Nissanem Patrolem wujka, dopiero teraz przypomniałem sobie, że mój wóz został niedaleko siedziby Magika.
- Co z moim samochodem? - Poruszyłem się niespokojnie.
- Zabrałem z niego dokumenty, niestety, można go będzie zidentyfikować na podstawie numerów podwozia i innych takich. Zyskaliśmy tylko trochę czasu.
- Tam są moje odciski palców! I Anny…
- Granat dymny - odparł krótko. - Nie miałem drugiego fosforowego, ale to holenderska szesnastka.
Ponownie odetchnąłem z ulgą. Holenderski granat dymny numer szesnaście był dymny tylko z nazwy. Takie a nie inne określenie to najprostszy sposób obejścia międzynarodowych konwencji dotyczących użycia broni zapalającej. Zresztą, nie można powiedzieć, że granat nie dymił. Rzucony w stertę trupów wytwarzał dym ze spalonych, ludzkich ciał…
* * *
Maks pochylił się, zszywając kolejną ranę. Półleżąc na kozetce, przyglądałem się z fascynacją, jak precyzyjnie operuje igłą chirurgiczną. Mogłem sobie na to pozwolić, środki przeciwbólowe, które mi zaaplikował, spowodowały całkowite odrętwienie poranionych miejsc. Jeśli rany się nie rozpaprają, nie będzie źle. Większość była na tyle głęboka, że musiał zakładać szwy dwu- lub trzywarstwowo. Te zakładane w głębi rany miały na celu likwidację wolnej przestrzeni pomiędzy tkankami. Zbierający się w niej płyn wysiękowy powodował gorsze gojenie się ran, pozostawiając duże, głębokie blizny, no i zwiększał ryzyko zakażenia. Na coś takiego raczej nie mogłem sobie pozwolić, wolałem uniknąć wizyty w szpitalu i związanych z oficjalnym leczeniem pytań.
- Co z Anną? - zapytałem.
- Powiedziałem jej, co się stało, rozłączyła się zaraz potem.
- Nie powiedziała, że przyjeżdża tutaj? - Starałem się z całej siły, żeby w moim głosie nie słychać było zawodu.
- Nie. - Usta Maksa rozciągnęły się lekko, jakby z trudem powstrzymywał uśmiech. - Ale wiem już co nieco o tych Afgańcach.
- Tak? - westchnąłem przeciągle.
To była ważna sprawa, lecz fakt, że Anna nie miała zamiaru mnie odwiedzić, przygnębił mnie bardziej niż się spodziewałem.
- Nie przejmuj się tak Anną, to dziewczyna pracująca - powiedział pocieszającym tonem Maks.
- Co z tymi Afgańcami?
- To ludzie Szaleńca.
- Znaczy jakiegoś wariata?
- Nie, w Afganistanie kumple nazwali go Szaleńcem, bo nie zwracał uwagi na zagrożenie. Ksywka została mu do dzisiaj. Postanowił przejąć część interesów Magika i stąd to starcie.
- Starcie?! - parsknąłem. - Ludzie Ihora raczej nie zaliczyli zbyt wielu trafień w tym meczu.
- Może tak, może nie - odparł z roztargnieniem Maks, delikatnie manipulując szwami.
- Co ty kombinujesz? - Obrzuciłem kątem oka dzieło wujka.
- Nie ruszaj się - mruknął. - Jeśli wywinę brzegi ran, blizny będą mniejsze. Co do Magika, to nie jestem pewien, czy masz rację. Być może będzie ci winien drugą przysługę.
Sapnąłem wściekle, całkiem możliwe, że Maks się nie mylił. Jeśli Ihor wiedział, że konkurencja czai się na niego, mógł sprowokować atak w korzystnym dla siebie miejscu i czasie. Na przykład urządzając spotkanie w podkrakowskiej posiadłości.
- Dlaczego mnie w takim razie nie uprzedził?
- Bo byłeś elementem tego planu. Niezbędnym elementem. Zapewne ludzie Szaleńca cię obserwowali, to, że wyjechałeś z miasta o określonej porze, zadecydowało o natychmiastowym ataku. Myśleli, że Magik będzie na terenie swojego rancza. Jednak… jednak może się trochę pomylił. Może się obaj pomylili.
- Bez zagadek, wujku - poprosiłem. - Straciłem dobry litr krwi i jestem trochę ogłuszony tymi znieczulaczami.
- Anna - odparł poważnie. - Nie wzięli pod uwagę Anny.
- Nie rozumiem?
- Gdybyś był w Specnazie i miał na zawołanie kumpli, którzy walkę z Afgańcami potraktowaliby jako świetną rozrywkę? Gdyby ktoś spróbował zabić bliską ci osobę? -odpowiedział pytaniami.
Chwilę potrwało, zanim słowa Maksa utorowały sobie drogę do mojego zamroczonego środkami przeciwbólowymi mózgu. Co bym zrobił w podobnej sytuacji? Nie potrzebowałem się długo nad tym zastanawiać… Odepchnąłem Maksa i usiadłem, starając się przezwyciężyć zawrót głowy.
- Muszę natychmiast… - wymamrotałem.
Nawet nie zauważyłem ruchu dłoni. Poczułem ucisk na szyi, Maks jak zwykle nie tracił czasu na dyskusje. Zemdlałem.
* * *
Chłodna dłoń gładziła mnie po czole, czułem, że ktoś opiera się o moje biodro. Otworzyłem oczy - Anna. Siedziała na dywanie, tuż przy moim łóżku. Widząc, że się ocknąłem, pocałowała mnie w policzek, przesłała zmęczony uśmiech.
- Nareszcie się zbudziłeś - powiedziała z ulgą.
- Co tam słychać? - spytałem.
- Nic specjalnego. - Ziewnęła, zakrywając usta. - Nawiasem mówiąc, nieźle cię pochlastali - zauważyła. - Kiedy zmieniałam ci opatrunki…
- Tak długo byłem nieprzytomny?!
- Maks podał ci środek nasenny, bo podobno gdzieś się wybierałeś - poinformowała mnie z lekką ironią.
Przyciągnąłem Annę do siebie, przytuliłem. Nie protestowała. Nie miałem nic przeciwko przyjacielskim żartom, ale teraz potrzeba mi było czegoś innego. Musiałem upewnić się, że Anna jest bezpieczna, zrzucić z siebie lęk, który dręczył mnie nawet w stanie nieświadomości.
- Wszystko będzie dobrze - obiecała, jakby słysząc moje myśli. - Kochanie… - dodała po chwili cichutkim szeptem.
- To wszystko zaszło dalej niż przelotny romans, prawda?
Nie odpowiedziała. Nie musiała, wiedziałem, że mam rację. Żadne z nas nie należało do ludzi łatwo nawiązujących kontakty, przyzwyczajenie się do myśli, że jesteśmy od kogoś zależni, będzie trudne. Miałem wiele pytań, ale wszystkie one mogły trochę poczekać. Przesunąłem się na łóżku, zrobiłem jej miejsce.
- Połóż się przy mnie - poprosiłem.
- Tylko niech ci nie przychodzą głupoty do głowy - uprzedziła mnie z uśmiechem. - Jeśli pozrywasz sobie szwy, Maks mnie zabije.
Mimo tego, co powiedziała, cofnęła się dwa kroki i zaczęła wolno, zmysłowo zdejmować ubranie. Poprawiłem się na poduszce, chciałem mieć lepszy widok. Na początek na dywan sfrunęła spódniczka, odsłaniając długie, smukłe nogi w czarnych, siatkowych pończochach z podwiązkami i seksowne, koronkowe majteczki, te same, które jej niedawno sprezentowałem. Mruknąłem z zadowoleniem, kiedy zaczęła rozpinać bluzeczkę. Nie pamiętałem już o ranach, czułem się całkiem zdrowy… Nagle zobaczyłem opatrunek na ramieniu Anny, czar prysnął.
- Co to ma znaczyć?! - zawołałem, siadając na łóżku. - Co ci się stało?
- Draśnięcie - rzuciła lekceważąco. - Gorzej obrywałam na treningu.
Przytuliła się do mnie już całkiem naga, prowokacyjnie muskając piersiami.
- Co się stało? - powtórzyłem.
Ułożyła się tak, abym nie widział jej twarzy.
- Ci Afgańcy… Mój brat rozwiązał ten problem. Byłam tam, żeby wszystkiego dopilnować. Nie, nie brałam udziału w walce - powiedziała pospiesznie, wyczuła, że tężeją mi mięśnie. - Rykoszet. To się zdarza.
Wypuściłem ze świstem powietrze z płuc. Miałem ochotę na nią krzyczeć, może nawet uderzyć, wiedziałem, że mógłbym to zrobić bezkarnie, jednak w niczym nie rozwiązałoby to naszego problemu. Anna była w Specnazie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Musiałem się pogodzić z sytuacją. Zaczęła mnie całować, delikatnie gładzić, starając się uważać na opatrunki.
- Co do tych szwów… - zacząłem.
- Po prostu staraj się płytko oddychać - powiedziała szelmowskim tonem. - I leż na plecach.
- Z płytkim oddychaniem nie mam problemów - odparłem, pieszcząc jej piersi. - Ale co do reszty…
- Damy radę - zapewniła mnie z przekonaniem.
Daliśmy. Później długo leżałem, słuchając spokojnego oddechu Anny. Kiedy skończyliśmy się kochać, niemal natychmiast usnęła. Zerknąłem na zegarek, okazało się, że przespałem ponad dobę. Anna musiała wrócić tu bezpośrednio po akcji, wykąpać się, przebrać w seksowne ciuchy i czekać na moje przebudzenie. Wszystko po to, żeby zrobić mi przyjemność. No i była jeszcze sprawa z oddziałem Michała Archanioła, jak zacząłem nazywać grupę dowodzoną przez jej brata. Niewykluczone, że musiałbym poprosić go o pomoc tak czy owak, ale zapewne miałoby to swoją cenę… Nie jestem pewien, czy ewentualne odnalezienie relikwii wyrównałoby nasze rachunki. A tak, Anna załatwiła wszystko bez mojej wiedzy, a więc nie miałem wobec Rosjan żadnych zobowiązań. Nie łudziłem się, że był to przypadek. Postąpiła tak celowo - z miłości. Jej brat, pułkownik Specnazu, znalazłby wiele sposobów, na jakie mógłbym okazać mu swoją wdzięczność…
Zacisnąłem bezwiednie pięści, nie przywykłem, że ktoś się o mnie troszczy czy wręcz ryzykuje życiem. Nie bardzo wierzyłem też, że Anna jedynie obserwowała całą akcję. W siłach specjalnych nie ma outsiderów, są tylko „wrogowie” i „nasi”. Musiałem przyjąć do wiadomości fakt, że moja ukochana zabijała dla mnie. Nie, żebym miał jakieś dylematy moralne, nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie potrafiliby nikogo zabić. To fanatycy albo wizjonerzy. Czasem rzeczywiście nie byliby w stanie nikogo skrzywdzić, przynajmniej pojedynczo…