Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta
Шрифт:
Интервал:
Закладка:
- Co oni nagadali panu profesorowi?
- Nie pamiętasz, o czym dyskutowaliście? - zapytał z udanym współczuciem Davidoff. - Nic dziwnego. Podobno któryś z was szczekał na pudla rektora i chciał go zjeść…
- Profesorze! - jęknąłem.
- Sforsowałeś prawie trzymetrowy mur wokół domu rektora, unieszkodliwiłeś jeden z lepszych systemów alarmowych i otworzyłeś bramę tym dwom. Kiedy weszli, z wdzięczności wysikali twoje nazwisko na śniegu.
- Niemożliwe! Gdyby tak było, już bym nie żył!
- Było, było… Na szczęście gosposia rektora, która zadzwoniła na policję, nie zna rosyjskiego, a napis był wykonany cyrylicą. Potem ktoś go zmazał.
- Kto?!
- Koleżanka tych dwóch. Też mi wyglądała na… harcerkę.
- Nie wiem, czy to coś da, ale jeśli pan profesor sobie życzy, zajmę się sprawą pana Wirde - wymamrotałem.
- Nie śmiałbym nalegać, panie doktorze…
- Już dobrze, zrobię to, zrobię.
- Miłego popołudnia, Jasiu - zachichotał Davidoff, odkładając słuchawkę.
* * *
Następnego dnia poinformowałem Wirdego, że przyjmuję jego propozycję, i umówiliśmy się w Europejskiej. Miał przekazać mi notatki syna. Mimo iż przyszedłem pięć minut przed czasem, bankier już czekał przy okrągłym stoliku z butelką Hennessy Paradis i skrzynką cygar Bolivar. Najwyraźniej Davidoff poinformował go o moich upodobaniach. Kiedyś muszę zapytać profesora o jego znajomość z Wirdem. Generalnie Davidoff nie przepada za finansistami, ale wyglądało na to, że mój klient jest wyjątkiem od tej reguły.
Wirde wstał na mój widok i przywitał się uściskiem dłoni. Wyglądał na pięćdziesiąt lat z okładem: wytwornie ubrany, szpakowaty, otoczony był aurą dyskretnej elegancji. Jego twarz o wyrazistych, regularnych rysach robiła wrażenie zmęczonej, w oczach widziałem ból, może desperację. Bez słowa podał mi cienką plastikową teczkę i nalał koniaku. Zachęcony uprzejmym gestem poczęstowałem się cygarem. Obracając je w palcach, zabrałem się za studiowanie akt. Po chwili zakląłem wściekle, Davidoff miał rację - to wszystko wiązało się ze sprawą Alchemika! Przejrzałem na wszelki wypadek resztę dokumentów, tak jak się spodziewałem, nie znalazłem niczego podejrzanego. Jednym haustem wychyliłem trunek o delikatnym pieprzowym zapachu. Zmarnowałem dobry alkohol, ale nie byłem w nastroju do kontemplacji. Przyciąłem cygaro i odetchnąłem głęboko, starając się uspokoić. Podziękowałem skinieniem głowy kelnerowi, który podał mi ogień, potem przez kilka minut paliłem w milczeniu, usiłując uporządkować to wszystko w myślach. Wirde siedział z kamienną twarzą naprzeciwko mnie. Czekał.
- Może pan mieć rację - powiedziałem wreszcie.
- W jakiej kwestii? - spytał zimno.
- Być może ktoś faktycznie zabił pańskiego syna…
- Czy posiada pan jakieś informacje, które można by przekazać policji?
Pokręciłem głową.
- Raczej nie.
- To skąd ten wniosek? - Wirde pochylił się nad stolikiem i wpatrzył we mnie w napięciu.
- Co pan wie o alchemii?
- Spotkałem się z kryptonimem „Alchemik” w notatkach syna - odparł, wskazując leżącą na stole teczkę. - Nie wiem, jaki ma to związek z alchemią jako taką. Nigdy mnie takie sprawy nie interesowały. - Wzruszył ramionami.
- Alchemia uchodzi za poprzedniczkę chemii, za naukę, której adepci trwonili czas i pieniądze, chcąc opracować metodę zamiany ołowiu w złoto lub wytworzyć kamień filozoficzny dający nieśmiertelność i leczący wszelkie choroby - wyjaśniłem krótko.
- Uchodzi? - Wirde uniósł brwi.
- To nie jest takie proste. Koncepcje alchemiczne są jedyne w swoim rodzaju i nie mają nic wspólnego z zasadami chemii. Niektóre z nich sprawdziły się w praktyce.
- Niech zgadnę, pewnie nie chodzi o to przekształcanie ołowiu w złoto - westchnął bankier. - To by było zbyt piękne.
- Są rzeczy cenniejsze od złota - zauważyłem.
- Mianowicie?
- Alchemia jest uprawiana do dzisiaj, tak było też w okresie międzywojennym. Niektórzy adepci osiągnęli obiecujące rezultaty.
- A konkretnie?
- We Francji niejaki Barbault opracował recepturę „roślinnego złota”. Substancja ta leczy uremię, syfilis i stwardnienie rozsiane.
- Leczy?!
- Tak, niektórzy lekarze stosują ten preparat. To tylko jeden z przykładów. Nie ma się czym zachwycać, bo „roślinne złoto” okazało się koszmarnie drogie w produkcji i raczej nie zanosi się, aby wyparło klasyczne leki. Chodzi mi tylko o fakt, że niekoniecznie wszystkie koncepcje alchemiczne to bajka…
- Rozumiem, że ów wymieniony w dokumentach Alchemik nie zajmował się raczej leczeniem syfilisu - stwierdził Wirde, zapalając cygaro.
- Nie. Opracował substancję, która całkowicie neutralizowała naturalny zapach człowieka, zastępując go wonią lasu. To wiadomo na pewno. Rozumie pan, jakie to miało znaczenie przy nielegalnym przekraczaniu granicy z Rosją? Szanse naszych agentów wzrastały o kilkadziesiąt procent. Oczywiście znano już wtedy sztuczki, które potrafiły pozbawić węchu psa tropiącego; znaczono trop naftą, drobno zmielonym pieprzem… Jednak zorganizowany pościg, mający do dyspozycji kilka psów, nie dał się powstrzymać za pomocą takich prymitywnych metod. Co innego, kiedy zwierzęta po prostu nie czuły zapachu człowieka.
- No tak, ale dzisiaj… Przerwałem mu stanowczym gestem.
- Nawet dzisiaj byłaby to bardzo użyteczna substancja. Niestety, sekret jej wytwarzania zaginął. Jak powiedziałem: tyle wiemy na pewno. Jednak są jeszcze inne pogłoski…
- Tak?
- Polskie służby specjalne wielokrotnie były oskarżane przez komunistów o stosowanie tortur w śledztwie, lecz badania naukowe raczej to wykluczyły. Nie ulega jednak wątpliwości, że w wielu przypadkach twardzi, przeszkoleni w ZSRR agenci mówili wszystko, co wiedzą, w ciągu dosłownie minut, góra godzin. Istnieją pewne wzmianki, że Alchemik kontynuował swoje zapachowe eksperymenty… Ponoć wynalazł preparat, który zamieniał przesłuchiwanego w bezwolną, podobną do zombie istotę wykonującą wszelkie polecenia śledczego. Także kilka innych miało ciekawe działanie.
- Jakie?
Machnąłem ręką.
- To tylko plotki. Jeden z nich miał wywoływać seksualną ekscytację… Nie wiem, czy wykorzystywano go w działaniach agenturalnych, ale nie jest to wykluczone.
- Uważa pan, że mojemu synowi zaaplikowano środek, który uczynił go podatnym na wszelkie sugestie?
- To możliwe.
- Ale dlaczego?!
- Pod koniec lat trzydziestych Stalin rozczarował się do cywilnych specsłużb i włączył do akcji wojskowe. Te rozpracowały i zabiły Alchemika. W zamachu zginął także jego łącznik z polskim wywiadem. Gdzieś tu, w Krakowie, pozostała pracownia zawierająca zapewne próbki preparatów, być może receptury… Z notatek wynika, że pański syn ustalił też adres mieszkania Alchemika i zawęził obszar, w którym może się znajdować pracownia.
- Ale przecież po tylu latach…
- Skrytka, zamaskowany sejf… Coś takiego mogło pozostać niezauważone, chyba że przeprowadzono generalny remont.
- Gdzie on mieszkał?
- Z notatek wynika, że przy dzisiejszej ulicy Garncarskiej.
Wirde zmienił się na twarzy.
- Widziałem w pokoju syna plan miasta z zakreśloną Garncarską! Jednak w tych notatkach są tylko jakieś znaczki i skróty.
- To stenografia. Potrafię to odczytać - uspokoiłem go.
- Co teraz? - zapytał bankier, zaciskając zęby.
- Teraz trzeba będzie ustalić, kto zainteresował się badaniami pańskiego syna, ale to już moje zadanie.
* * *
Z przestudiowanych w kawiarni notatek wynikało, że mieszkanie Alchemika znajdowało się na trzecim piętrze wybudowanej w 1910 roku kamienicy. Nie było żadnego problemu z lokalizacją - porównując pochodzący z 1925 roku plan Krakowa ze współczesnym, potwierdziłem prawidłowość ustaleń młodego Wirdego. Pozostawała natomiast inna kwestia - musiałem się jakoś tam dostać i nadać pozory legalności przeszukaniu mieszkania. Postanowiłem pojechać na uczelnię i złapać Davidoffa, zanim skończy zajęcia. Być może jego kontakty były nieco skromniejsze od tych, jakimi dysponował Don Corleone, ale nie sądziłem, aby różnica była zbyt wielka. Po drodze wstąpiłem do dziekanatu upewnić się, czy Davidoff ma dziś wykłady.
Rektor wraz z grupką kilku profesorów wymieniali żarty z sekretarką dziekana, posągowych kształtów brunetką pod czterdziestkę.
- Pani Marysiu, profesor Davidoff jest na uczelni? - spytałem, przekrzykując gwar.
- Jest. Sam-Pan-Wie-Kto też jest - odparła ze złośliwym uśmieszkiem. - Szukała pana.
W geście udanego przerażenia chwyciłem się za głowę. Sekretarce chodziło o wyjątkowo głupią i namolną studentkę, która koniecznie chciała odegrać rolę mojej femme fatale. Nie popierałem tego planu. Wspominałem, że na dodatek była jeszcze brzydka?
- Tylko nie to! - jęknąłem boleśnie. - Może by ją tak przenieść do innej grupy?
- Natychmiast - zgodził się rektor.
Wybałuszyłem oczy. Prosiłem go o to kilkakrotnie, jak dotąd bez rezultatu. Podejrzewam, że profesura nieźle się bawiła, obserwując, jak przemykam po uczelni plecami do ściany, wypatrując mojego fatum. Dopiero teraz zauważyłem, że w dziekanacie zapadła cisza i wszyscy patrzą na widoczny spod mojej marynarki, umieszczony w specjalnej pochwie nóż. Nawet noszony w pozycji bojowej, rękojeścią do dołu, mój Walther Tactical wyglądał dość złowrogo.
- Mnie nic nie grozi - stwierdził głośno jeden z profesorów. - Klaskałem na obronie jego doktoratu.
- Panowie… - Przewróciłem wymownie oczyma i zapiąłem marynarkę.
- Biedny Davidoff - zauważył inny. - Mam dziwne wrażenie, że pan doktor chce z nim przedyskutować postępy w swoich badaniach. Ja tam bym się z nim nie kłócił…
- Nie martwcie się o Davidoffa, poradzi sobie - powiedział rektor. - Czy ma pan jakieś problemy? - zapytał po chwili zupełnie innym tonem.
Lubiłem tego faceta, to nie był zwykły biurokrata.
- Nie, skąd. - Skrzywiłem się demonstracyjnie. - Być może odwiedzę dzisiaj takie archiwum na peryferiach, a sam pan wie, profesorze, jaki jest stan bezpieczeństwa na naszych ulicach…
- Wiem, wiem - ożywił się. - Uwierzy pan, że jakiś czas temu kilku pijanych chuliganów włamało się na moją posesję? Śmiertelnie wystraszyli gospodynię i doprowadzili do nerwicy mojego psa. Podobno jeden z tych zwyrodnialców chciał go ugryźć!
Pokiwałem współczująco głową i wymknąłem się na korytarz. Wolałem nie zgłębiać tego tematu… Wbiegłem na drugie piętro i zacząłem przedzierać się przez tłum studentów czekających na wykład Davidoffa. Większość z nich stanowiły kobiety. Bardzo ładne kobiety. Niektórzy mają szczęście… Wszedłem do gabinetu profesora i rozsiadłem się bez zaproszenia w wygodnym fotelu. Davidoff był zwolennikiem swobodnej atmosfery w kontaktach międzyludzkich. No, może nie do końca, najpierw trzeba było zasłużyć na jego uznanie. Profesor siedział za biurkiem i notował coś na komputerze. Muskularny mimo sześćdziesiątki na karku, o pociągłej, arystokratycznej twarzy, pisał z szybkością karabinu maszynowego. Jego wielkie, niemal toporne dłonie unosiły się nad klawiaturą z wdziękiem pary motyli.
- Jakiś problem? - spytał, nie odrywając wzroku od monitora.
- Zlokalizowałem mieszkanie Alchemika, muszę je przeszukać - zameldowałem zwięźle.
Davidoff przerwał pracę i spojrzał na mnie z namysłem.
- Czego ci potrzeba?
- Jakiejś podkładki na to przeszukanie.
- Chyba nie tylko - mruknął po chwili.
Zapalił cygaro i hojnym gestem podsunął mi pudełko. Cohiba Esplendidos. Z przyjemnością poczęstowałem się i przez jakiś czas paliliśmy w zgodnym milczeniu. Esplendidos po hiszpańsku oznacza „wspaniałe”, co jest adekwatnym określeniem dla cygar tej klasy.
- Potrzeba ci wsparcia - powiedział wreszcie Davidoff. - Nie chcę stracić drugiego ucznia. A z ciebie jest zawadiaka, najpierw działasz, potem myślisz. - Pogroził mi palcem.
Gwizdnąłem w duchu. Jeśli Wirde junior był studentem profesora, obiecującym studentem, bo tylko takich Davidoff nazywał uczniami, wyjaśniało to zainteresowanie profesora tą sprawą. Takie kwestie traktował bardzo osobiście.
- Pomogą ci analitycy.
- Analitycy? - Nie skojarzyłem w pierwszej chwili.
- No wiesz, ta trójka Rosjan. Ci dwaj, z którymi piłeś, i ich koleżanka.
- Chyba pan żartuje, profesorze. Mam dowodzić grupą szturmową Specnazu?! - warknąłem.
- Jakiego tam Specnazu - zaprotestował słabo. - Zresztą ona jest chyba z GRU…
- Chodzi mi o nadanie tej akcji pozorów legalności - wyjaśniłem cierpliwie. - Trójka ruskich szpiegów raczej mi w tym nie pomoże.
- A wiesz, że kilku panów z ABW miało pewne wątpliwości odnośnie do mojej osoby? - zapytał.
Westchnąłem ciężko.
- Może powróćmy do tematu? - zaproponowałem. - Bo rozumiem, że pana profesora pozytywnie zweryfikowano?
- Nigdy nic nie wiadomo - roześmiał się, gasząc niedopałek cygara. - Ci Rosjanie współpracują z ABW - wyjaśnił. - Terroryzm mafijny i takie tam… Mają odpowiednie dokumenty i uprawnienia.
- Uprawnienia do działań na terenie Polski? - spytałem z niedowierzaniem.
Davidoff wykonał nieokreślony gest.
- Coś w tym rodzaju. Mógłbym to załatwić inaczej, ale co do nich mam pewność, że sprawdzą się w sytuacji… kryzysowej. Polubili cię.
- Dzięki wielkie - odparłem ponuro. - Jeśli wpadniemy, ich obecność spowoduje, że nie będzie potrzebny żaden proces, po prostu tłum mnie zlinczuje.
- Marudzisz, Jasiu. - Machnął ręką Davidoff. - Umówię cię z nimi na jutro, spotkacie się na parkingu i od razu pojedziecie przeszukać to mieszkanie. Pogadałbym z tobą dłużej, ale ci studenci… To zadziwiające, ilu ich ostatnio przychodzi na moje wykłady. Chyba udoskonaliłem swój kunszt dydaktyczny - stwierdził z zadowoleniem.
- Raczej zwierzęcy magnetyzm - burknąłem pod nosem.
- Proszę?
- Nic, nic. W takim razie już pójdę.
- Jak skończycie, zadzwoń do mnie koniecznie.
Skinąłem głową i wyszedłem z gabinetu wraz z Davidoffem. Pożegnaliśmy się i pojechałem do domu.
* * *
Na parking przyszedłem piechotą. Nie miałem zamiaru używać swojego samochodu w akcji, której legalność była dyskusyjna. „Analitycy” już na mnie czekali. Dwóch potężnie zbudowanych, krótko ostrzyżonych facetów o kamiennych twarzach oraz trzydziestoletnia na oko kobieta. Jeden z mężczyzn miał niewielką bliznę na policzku. Wślizgnąłem się między zaparkowane samochody, ale zanim podszedłem do Rosjan, usłyszałem pieszczotliwy szczebiot i owionął mnie zapach tanich perfum.
- Panie doktorze! - zawołała moja ulubiona studentka. - Biegnę za panem, biegnę, a pan mi ucieka…
Jęknąłem z rozpaczą. Rosjanin z blizną zerknął na mnie i wyjął pistolet - paskudnie wyglądającą broń z zamontowanym laserowym celownikiem typu „Red Dot”. Po chwili na mojej marynarce pojawiła się czerwona plamka. Dziewczyna zamilkła i pobielała na nieładnej buzi. Mężczyzna podszedł do mnie bez pośpiechu, niemal przytknął lufę do skroni.