Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta
Шрифт:
Интервал:
Закладка:
* * *
Chyba pierwszy raz w życiu widziałem tak sprawną obsługę odczytującą niemal myśli klientów. Z drugiej strony, nie powinienem się dziwić, biesiadowaliśmy przecież w jednej z najelegantszych warszawskich restauracji, a mimo że Ihor powszechnie uchodził za rosyjskiego biznesmena - w czym zresztą było sporo prawdy - ludzie jednak wiedzieli swoje. Magik wynajął całą salę, jego ludzie pilnowali lokalu od zewnątrz.
- Tak jest wygodniej - wyjaśnił mi Fiedia Pogrzebacz. - Od czasu do czasu i tak robimy dużą imprezę, a łatwiej obstawić knajpę, niż sprawdzać, czy nie przywlokłeś za sobą ogona do posiadłości.
Odetchnąłem głęboko, powiodłem wzrokiem wokół: nikt z kilkunastu biesiadujących w zadziwiająco swobodnej i serdecznej atmosferze Rosjan nie zwracał na mnie szczególnej uwagi. Siedzieli po dwóch i trzech przy niewielkich stolikach, jednak wielokrotnie przechodzili od stołu do stołu, aby wypić z kimś wódkę albo chwilę pogadać. Wychwyciłem kilka ciekawych spojrzeń, lecz nie było w nich niepokoju związanego z obecnością obcego. Skoro siedziałem z Pogrzebaczem, widać byłem swój… Ta dobroduszna akceptacja wywoływała we mnie dość mieszane uczucia, ale wiedziałem, że jeśli mam zrealizować swój plan, muszę przekonać do niego obecnych. Marek i jego oddział nadal byli niedostępni. Także to, co chciałem zrobić, wykraczało zdecydowanie poza profil działania antyterrorystów. Nie miałem zamiaru niczego ukrywać przed Markiem, jednak wolałem, aby dowiedział się o tym, dopiero gdy będzie po wszystkim. O ile będę w stanie cokolwiek zdziałać, rosyjska mafia nie jest organizacją charytatywną, a właśnie o taką przysługę zamierzałem ich prosić. No, może nie do końca… Wszyscy mieli swoją cenę, choć niekoniecznie wyrażoną w pieniądzach, pozostawało tylko mieć nadzieję, że prawidłowo oceniłem sytuację. Jeśli mi się nie uda, ośmieszę się publicznie, a moje akcje drastycznie spadną. W takim środowisku opinia była wszystkim.
- Dość swobodna atmosfera - zagaiłem, starając się odpędzić ponure myśli.
Pogrzebacz, wysoki chudzielec, przypatrywał mi się przez chwilę z rozbawieniem.
- Jesteśmy w pewnym sensie rodziną - powiedział. - Nie, to nie jest standard - odparł, widząc mój sceptyczny uśmieszek. - O takim modelu organizacji zadecydował Ihor. Część z nas faktycznie walczyła razem w Afganie i Czeczenii, w takich sytuacjach można człowieka poznać - stwierdził. - Bardzo dobrze poznać… Kiedy wróciliśmy, okazało się, że nie ma dla nas ani pracy, ani pieniędzy, czasem łączyło się to z problemami rodzinnymi. Niejedna narzeczona czy żona stwierdziła, że lepszy inżynier albo inny urzędas w garści niż komandos w Afganistanie. Takie życie. - Wzruszył ramionami. - Więc cóż nam pozostało? Zaczęliśmy się zbierać do kupy, pomagać jeden drugiemu, zabiegać o pieniądze dla kumpli. Na leczenie, na protezy, żeby mogli przeżyć następny miesiąc…
- No i w końcu wymyśliliście, skąd wziąć szmal - zgadłem. - Oczywiście tylko dlatego, by pomóc kumplom.
W oczach Pogrzebacza zabłysło coś złowrogiego, jednak opanował się w ułamku sekundy.
- Możesz sobie kpić - syknął - ale nie możesz nas osądzać. To nie ciebie posłano na śmierć, nie ciebie wyruchało państwo, dla którego walczyłeś, nie ciebie zdradziła żona!
Przytaknąłem znużonym gestem, przypomniała mi się zasada: „Sądź sprawiedliwie”.
- Masz rację - westchnąłem. - Nie mnie was oceniać.
- Nie handlujemy narkotykami - powiedział, nawiązując do ostatnich wydarzeń. - A nikt z nas nie zabiłby dziecka, by je nafaszerować heroiną.
- I wychodzicie na swoje? - spytałem ze zdziwieniem.
- Kiedyś się tym zajmowaliśmy - przyznał. - Ihor skończył z prochami parę lat temu, przy odpowiednim nagromadzeniu kapitału bardziej opłaca się gra na giełdzie i inwestycje w bankowość. Porównywalny zysk, a ryzyko żadne.
- To dlatego jesteście tacy pomocni w tej kwestii?
- Między innymi, ale reszta to nie twój zakichany interes, Polaku - warknął. - Przyszedłeś tu po prośbie, więc lepiej przygotuj sobie dobrą gadkę, bo chłopcy są odporni na perswazję.
- Po prośbie? - spytałem z udanym zdziwieniem.
- Ihor to od razu przewidział. Powiedział, że zaczynasz myśleć kategoriami pola walki, a nie prawniczymi.
- Ten komplement zaparł mi dech w piersi - mruknąłem. - I cieszę się, że wiesz, co znaczy słowo „kategoria” - dodałem złośliwie.
- Słabo, słabiutko - posumował mnie Pogrzebacz. - Myślałem, że stać cię na więcej, ale to pewnie ten stres…
Udałem, że nie wzrusza mnie jego kpina, zabębniłem palcami po stole. Nie ulegało wątpliwości, że ludzie, których chciałem przekonać, byli sprytniejsi, bardziej bezwzględni i dużo bogatsi ode mnie. Szansa, że mnie wysłuchają, nie była wielka, choć stawka wysoka. W podwarszawskim magazynie miało się znajdować ponad pół tony heroiny, a możliwość radykalnego zniechęcenia hinduskich gangów do ekspansji na teren Polski też powinna okazać się coś warta. Ile potrafię poświęcić, aby osiągnąć ten cel? Na jakie kompromisy pójdę? Miałem wrażenie, że wsysa mnie jakiś nieznany świat, gdzie znikają wszystkie barwy, a jedynym kolorem jest szary…
Kiedy wyszedłem na środek sali, Magik zadzwonił lekko widelcem w kieliszek, mimo gwaru wszyscy usłyszeli sygnał. Jeden z Rosjan dopilnował, żeby cała obsługa opuściła pomieszczenie. Zapanowała cisza, znalazłem się w centrum uwagi.
- Nasz przyjaciel ma nam chyba coś do powiedzenia - oznajmił z uśmiechem Ihor.
Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem, a potem w paru zdaniach przedstawiłem swoją propozycję.
- Co z tego będziemy mieli? - zapytał wprost jeden z biesiadników. - I po cholerę te zastrzeżenia, by zostawić przy życiu tych, którzy nie będą walczyć?
- A co to za różnica? - odburknąłem. - Musisz zabijać wszystko, co się rusza?
- Różnica jest taka, że jeśli celem jest likwidacja magazynu i jego… obsługi, można zastosować zupełnie inne procedury, niż w wypadku, kiedy mamy selekcjonować wrogów na tych z bronią i bezbronnych. To tak, jak na wojnie: jeśli walczysz o jakąś ulicę i widzisz, że strzelają do ciebie z małego białego domku, to nie wpadasz tam ze swoimi ludźmi, wdając się w strzelaninę na każdym pół-piętrze, tylko dzwonisz do dowódcy najbliższej baterii moździerzy i mówisz: „Wania, pierdolnij w ten domek”.
- Nie można pierdolnąć w ten domek - powiedziałem stanowczo.
- Niby dlaczego? I powtarzam: co z tego będziemy mieli?
Powiodłem wzrokiem po biesiadnikach, nie wyglądało na to, abym kogokolwiek przekonał.
- Pozbędziecie się konkurencji - rzuciłem bez przekonania.
- Słaby argument. - Pokręcił głową Ihor. - Zrobiłem już swoje, zawiadomiłem was. Dlaczego mam odwalać waszą robotę?
Postanowiłem wyciągnąć asa z rękawa, skinąłem na Fiedię - wcześniej musiałem mu oddać walizeczkę. Rosjanin otworzył ją i znieruchomiał niczym rażony gromem. A ja uniosłem w górę opakowany w folię fragment sztandaru.
- To chorągiew Michała Archanioła. Nie oferuję wam pieniędzy ani żadnych innych korzyści. Jako Chorąży obiecuję jedynie błogosławieństwo Archistratiga dla tych, którzy podejmą walkę w jego imieniu. O ile w jej trakcie będą przestrzegać jego kodeksu.
- To… to autentyk? - wykrztusił Ihor.
Rosjanin, tak jak i inni, zerwał się na nogi i wpatrywał z niedowierzaniem w strzęp sztandaru.
- Przecież wiesz - odezwałem się łagodnie. - Czujesz to.
Magik podszedł bliżej, przeżegnał się i ucałował ze czcią chorągiew.
- Wchodzę w to - odezwał się Pogrzebacz. Zawtórowali mu inni. Wygrałem. Starając się nie okazywać żadnych uczuć, schowałem relikwię do walizki. Ihor uciszył towarzystwo oszczędnym ruchem dłoni.
- Jest jeden podstawowy warunek - odezwał się cicho. - Jeśli go nie spełnisz, cała sprawa będzie nieaktualna.
- O co chodzi? - rzuciłem szorstko.
Poczułem, jak skronie ściska mi niewidzialna obręcz. Wygrałem - akurat…
- Nie będziesz brał w tym udziału - oświadczył stanowczo.
- Niby czemu?! - warknąłem. - To moja sprawa i mój kraj!
- Proszę, jaki kogucik - parsknął jeden z Rosjan.
- To nie jest trzęsimajtek - powiedział Fiedia Pogrzebacz. - Zabił Wasię Kruka. Gołymi rękoma.
- No to w czym problem? - spytał tamten uparcie, choć dużo mniej agresywnie.
Najwyraźniej rekomendacja Pogrzebacza miała swoją wagę.
- Dżuma - odpowiedział krótko przyboczny Ihora. - To kumpel Dżumy, no i aktualny Chorąży. Wyobrażasz sobie, co zrobiłby Dżuma, gdyby się okazało, że ten tutaj zginął w czasie naszej akcji?
Pobladłe nagle twarze obecnych świadczyły, że sobie wyobrażają.
- Żadnej dyskusji - zarządził. - Jeśli się nie podporządkujesz, nie kiwniemy palcem.
Ze złością kopnąłem najbliższy stół. Nie wierzyłem nawet w ułamek tego, co powiedział mi Pogrzebacz. Miałem przed sobą zimnokrwistych bandziorów i morderców, gdybyśmy stanęli przeciwko sobie, bez namysłu nacisnąłbym spust.
Jednak wyglądało na to, że relikwia wyzwoliła w nich resztki człowieczeństwa, sprawiła, że pierwszy raz od niepamiętnych czasów poczuli chęć zrobienia czegoś dla innych, a ja zostałem skazany na stanie z boku. Czułem strach przed tą akcją i na pewno bałbym się jeszcze bardziej, gdyby doszło do starcia, ale posyłanie do walki innych ludzi, podczas gdy sam mam siedzieć w bezpiecznym miejscu, wydało mi się trudne do wytrzymania. Wstydziłem się.
- Taki los dowódcy - odezwał się Fiedia Pogrzebacz. - Śle do bitwy innych, a sam czeka…
Dopadłem chudzielca z wściekłością, złapałem za ubranie. Nie bronił się, nie wyczułem w nim cienia kpiny. W jego wzroku wyczytałem jedynie zrozumienie pomieszane z nutą goryczy. Opuściłem ręce.
- Niech będzie, zgadzam się - wymamrotałem.
* * *
Szarzało. Objuczeni bronią i sprzętem ludzie Magika podchodzili pod magazyn. Dwóch niosło taran, wszyscy założyli maski przeciwgazowe. Tuż przy budynku podzielili się na zespoły szturmowe, wiedziałem, że z pewnej odległości ubezpieczają ich snajperzy. Zagryzłem wargi - mój udział w akcji sprowadzał się do obserwacji i pilnowania sztandaru.
Poranną ciszę przerwał huk wystrzeliwanych granatów z gazem łzawiącym, jednocześnie Rosjanie zaatakowali główne drzwi taranem. Strzelano w okna na parterze, starając się stworzyć strefę bezpieczeństwa dla wdzierających się do wewnątrz zespołów. Po chwili usłyszałem brzęk wybijanych szyb - trzeba było oczyścić framugi z odłamków szkła. Drzwi ustąpiły po piątym uderzeniu, jeden z Rosjan cisnął do środka granat hukowy, inny ruszył przodem, osłaniając całą grupę niesioną przed sobą tarczą balistyczną. Dwa okna zostały już sforsowane, pod ostatnim ktoś na czworakach stworzył „schodek”, aby ułatwić kolegom wdarcie się na wysoki parter. Z budynku dobiegały strzały i wybuchy granatów. Na szczęście najbliższe zabudowania znajdowały się niemal dwa kilometry stąd, miałem nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na całe zamieszanie. Skrzywiłem się, słysząc, że w uwerturę pisaną dotąd na karabinki Heckler & Koch wkradają się obce nuty - Hindusi zaczęli się bronić. Po kilku minutach hałas ucichł, czasem tylko odzywały się podobne do warknięcia krótkie serie i pojedyncze wystrzały ze strzelb gładkolufowych. Ludzie Ihora wygrali, teraz wykańczali niedobitków. Odetchnąłem.
Kiedy w drzwiach stanął Fiedia Pogrzebacz, ruszyłem energicznym krokiem w stronę budynku. Przyboczny Magika rzucił na ziemię maskę przeciwgazową, z wyraźną ulgą pozbył się soczewek kontaktowych i założył okulary.
- Nie lubię tego nowoczesnego gówna - mruknął, chowając kontaktówki. - Starość nie radość…
- Jakie straty? - zapytałem szybko.
- Dwóch rannych, wyjdą z tego bez problemu. Postrzał w przedramię i w udo, ale obie rany czyściutkie, żadna kość nienaruszona. Mieliśmy szczęście… - odparł, mierząc mnie dziwnym spojrzeniem.
- Co z Hindusami?
- Wszyscy nie żyją, poza jakąś wystraszoną dwunastolatką, teraz gada z nią Dimka, on zna hindi.
- Gdzie jest ta mała?
- Drugie piętro i na lewo. - Machnął ręką.
Wbiegłem po schodach, mijając kilka ciał w negliżu, ale za to z bronią. Wyglądało na to, że Rosjanie dotrzymali słowa i zabili tylko stawiających opór. Wokół śmierdziało prochem, gównem i krwią. Jak to po walce.
Dimka - wysoki, barczysty mężczyzna - siedział na skraju łóżka, w którym kuliła się wątła i najwyraźniej śmiertelnie przestraszona dziewczynka. Wyglądała co najwyżej na dziesięć lat. Miała na sobie jedynie coś w rodzaju koszuli nocnej nie pierwszej czystości. Na pytania Rosjanina odpowiadała monosylabami, nie wyjmując kciuka z buzi.
- I jak? - rzuciłem, skinąwszy w stronę dziecka.
- Jest sierotą, porwali ją z wioski w okolicach Kanpuru, to takie miasto na północy Indii - wyjaśnił. - A może sprzedali?
- Sprzedali?!
- Trudno mi ustalić szczegóły, bo ona mówi w miejscowym dialekcie. Po śmierci rodziców mieszkała u wujka, być może ten się dogadał z gangsterami i… - Dimka wzruszył wymownie ramionami. - Teraz ważniejsze, co chcesz z nią zrobić, Polaku?
Drgnąłem nerwowo, słysząc chrząknięcie za plecami. Nie zauważyłem, że naszej rozmowie przysłuchiwał się Ihor.
- Mam krewnych w Stanach Zjednoczonych - powiedział. - Mogę ją tam wyekspediować i dopilnować, żeby została dobrze przyjęta. Do Indii lepiej jej nie odsyłać.
- Ile to będzie kosztować?
- To dla mnie drobiazg - stwierdził. - Nie zawracaj sobie tym głowy.
W jego głosie wychwyciłem niesłyszaną do tej pory nutę. To była niemal prośba.
- Jeśli chcesz - odparłem niepewnie.
- A więc nie ma sprawy - zakończył. - Zajmę się też… obróbką ciał. - Uśmiechnął się krzywo. - A teraz chodź ze mną.
Wyszliśmy na otoczone murem podwórze. Na ziemi leżał stos opakowanych w folię pakietów. Stojący nieopodal Pogrzebacz odkręcał właśnie kanister z benzyną.
- Chcesz sprawdzić, czy to prawdziwa hera, zanim poleję? - spytał.
Zaprzeczyłem, nie sądziłem, aby Rosjanie chcieli mnie oszukać. Kiedy zapłonął ogień, cofnęliśmy się o kilkanaście metrów.
- Lepiej nie wdychać dymu - mruknął Ihor. - Kazać któremuś z chłopców, żeby cię odwiózł do miasta?
- Tak, poproszę.
Kiedy się żegnaliśmy, wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją.
* * *
Każdy, kto mieszka w kamienicy, przywyka z czasem do porannych odgłosów: spieszący się do pracy sąsiedzi, trzaskanie drzwi, warkot samochodów za oknem - to wszystko stanowi jedynie kontrapunkt dla panującej w mieszkaniu ciszy. Zresztą nie można porównywać hałasów wielopiętrowego bloku z tymi, jakie są słyszalne w przedwojennym budynku. Nie ta akustyka. Jednak dzisiaj coś przebiło się przez dźwięki tła, wyrwało mnie ze snu. Komórka. Jednym skokiem dopadłem telefonu. Mam zastrzeżony numer i nie podaję go na prawo i lewo, niemal nie zdarza się, aby ktoś zadzwonił do mnie w jakiejś błahej sprawie, no a przynajmniej nie o tej porze - o szóstej rano. Maks.