Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta
Шрифт:
Интервал:
Закладка:
- Co się stało?! - rzuciłem gorączkowo.
- Nic specjalnego, przepraszam - odezwał się ze skruchą. - Nie pomyślałem, która godzina.
- Piłeś coś? - spytałem.
Byłem zszokowany, głos wujka brzmiał radośnie, niemal bełkotliwie. Nie, to nie przez alkohol. Coś więcej… Albo spełnił marzenie swojego życia - cokolwiek to było, albo wyruszył na chemiczną wycieczkę. Na plecach poczułem strużki zimnego potu.
- Odrobinę - przyznał. - Chcę cię zaprosić dzisiaj do siebie, zapraszam wszystkich.
- Maks! - warknąłem. - Co się dzieje?!
- Twoje starania odniosły wreszcie skutek. No wiesz, z Sylwią.
Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, o co mu chodzi, wreszcie załapałem.
- Twoja platoniczna zaczęła z tobą rozmawiać?
- Rozmawiać także… Bo to wszystko szybko poszło.
Odetchnąłem z ulgą.
- Gratuluję - odparłem, starając się nie okazywać rozbawienia.
- Wygłupiłem się, prawda?
- Tylko trochę.
- Przepraszam - powtórzył. - Nie powinienem chwalić się akurat tobie, w twojej sytuacji…
- Maks! - przerwałem mu znużonym tonem.
- Tak?
- Jesteś świetnym facetem, ale jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie, to bije cię na głowę każdy czterolatek.
Naprawdę nie próbuj zastanawiać się, co kto czuje, dobrze? Albo ogranicz się do sytuacji, kiedy przygniatasz komuś gardło spadochroniarskim butem. Wtedy, być może, dasz radę to ocenić. Cieszę się, że do mnie zadzwoniłeś, i zapewniam cię, że nie poczułem żadnej zawiści czy dyskomfortu w związku z tym, że wreszcie ci się powiodło. Może gdyby pochwalił mi się ktoś inny… Przyjadę, gdy tylko zjem śniadanie - zapewniłem. - Aha, ściągnij koniecznie Marka, mam do niego sprawę.
- On dopiero wczoraj wrócił…
- Ściągnij go - powtórzyłem.
- W porządku, czekam - zakończył rozmowę.
Toaleta i śniadanie nie zabrały mi dużo czasu, godzinę później jechałem już do Maksa. Żołądek nadal miałem nadwrażliwy i nie miało to żadnego związku z dietą. Nękały mnie nerwobóle. Archistratig był ze mnie niezadowolony. Nie do tego stopnia, abym przestał być Chorążym, ale… Nie miałem wizji, nie przeżyłem żadnego objawienia religijnego, urwały się nawet moje sny o sztandarze, jednak odczuwałem coś w rodzaju więzi, za pomocą której mogłem ocenić swoje akcje w jego oczach. Aktualnie nie stały zbyt wysoko. Naciągnąłem interpretację kodeksu Michała Archanioła do granic możliwości. Cóż, jeśli będzie trzeba, poniosę konsekwencje tego, co zrobiłem.
Parkując przed domem Maksa, zauważyłem kilka innych samochodów. Moje „rodzeństwo” było w komplecie, do tego Julia z amantem.
Drzwi były otwarte, zaraz po wejściu wpadłem w wir powitań i uścisków. Chciałem zapytać Julię, jak się jej układa z nadzieją polskiej dyplomacji, ale rozanielony wzrok, którym wodziła za swoim lubym, i wyraźnie już zaokrąglony brzuszek mówiły same za siebie. Ponownie złożyłem dziewczynie gratulacje, tym razem szczerze.
Dawno nie jadłem w takim zgiełku i zamieszaniu, panie przekrzykiwały jedna drugą, panowie nie mieli szans nawet się odezwać. Posiłek był co najwyżej przyzwoity, widać było, że wybranka Maksa nie jest specjalnie utalentowana w tym względzie. Na mocy niepisanej umowy traktowaliśmy obecność Sylwii jako coś oczywistego. Kiedy dyskusja osiągnęła apogeum, wywołałem dyskretnie z pokoju wujka i Marka, miałem z nimi do pogadania. Do rozmowy zasiedliśmy w gabinecie Maksa, zapaliliśmy cygara. To znaczy zapaliłem ja i Maks, Marek przestrzegał zdrowego trybu życia.
Musiałem się kilkakrotnie zaciągnąć, aby zabić smak deseru.
- Przydałoby się jej kilka lekcji gotowania - powiedziałem. - Może nawet więcej niż kilka…
- Francuski piesek - parsknął z udaną pogardą Marek.
- Odsłużyłem swoje w wojsku, ale wojskowa kuchnia nie jest akurat tym wspomnieniem, do którego powracam najchętniej - zauważyłem łagodnie.
- Tam to trochę inaczej smakuje - stwierdził.
Przytaknąłem. Pamiętam, jak po intensywnych ćwiczeniach na poligonie natknęliśmy się na jakąś kałużę. Było lato i czterdzieści stopni w cieniu, więc woda z manierek skończyła się szybko. Wrzuciliśmy do kałuży parę tabletek odkażających, odgoniliśmy co większe dżdżownice i po chwili cały pluton intensywnie się nawadniał…
Maks odchrząknął delikatnie.
- Przepraszam, że przerywam te wspomnienia kombatanckie, ale chyba nie zebraliśmy się tu bez powodu? Lepiej gadaj, o co chodzi, bo za chwilę panie zaczną nas szukać.
Wziąłem głęboki oddech i opowiedziałem im wszystko o indyjskim gangu.
- Więc ci Ruscy zrobili to bezinteresownie? - spytał z niedowierzaniem Marek. - Za możliwość ucałowania kawałka płótna?!
- Jedwabiu, a nie płótna - poprawiłem. - Nie będę rozwijał całej teorii związanej z tą relikwią. Nie ma takiej potrzeby, grunt, że oni wierzą, iż sztandar pobłogosławił sam Archanioł Michał.
- A ty? W co ty wierzysz? - Marek spojrzał na mnie spod oka.
- To nieistotne - mruknąłem.
Nie miałem zamiaru wdawać się w dyskusje religijne.
- Jest ważniejsza rzecz, co do której chcę poznać waszą opinię - oznajmiłem.
Włożyłem płytę do odtwarzacza i odpaliłem film. Na ekranie pojawiły się sceny ze szkolenia Centralnej Grupy Realizacyjnej: szturm na samolot, trening strzelecki, forsowanie drzwi. Jednak migawki dobrano tak, żeby nie można było stwierdzić na sto procent, że występują w nich operatorzy CGR. W tle kilkakrotnie ukazywał się animowany skorpion, podobny, choć nie identyczny z logo oddziału. Wreszcie jakaś zamaskowana postać zaczęła ustawiać na stole odcięte głowy… Sekwencję zakończył napis w powszechnie używanym w Indiach alfabecie dewanagari.
- Co to znaczy? - zainteresował się Maks.
- „Oni spróbowali, czy chcesz być następny?” - wyjaśniłem. - Film został poddany specjalnej obróbce, nie można powiększyć fragmentów ani w żaden inny sposób zidentyfikować biorących w nim udział ludzi. Można natomiast ustalić moment, w którym doszło do likwidacji magazynu. Wy byliście wtedy za granicą, więc nie ma mowy, że ktoś was z tym powiąże. Mówię tu o władzach. Z drugiej strony wątpię, aby film poddano szczegółowej analizie, a wtedy niektórzy widzowie dojdą do wniosku, że w Polsce nie ma tolerancji dla ciężko pracujących hinduskich mafioso. I klimat jest ogólnie niesprzyjający.
- Na pewno przekaz jest sugestywny, ale odcinanie głów… - Skrzywił się Marek.
- Czasem argumenty trzeba dostosować do poziomu rozmówcy - oznajmiłem zimno. - Ten na pewno zrozumieją. Chcę wysłać film do szefów czołowych gangów w Delhi, także do człowieka, który to wszystko zorganizował.
- Straci twarz - powiedział w zadumie Maks. - To spektakularna klęska, nie sądzę, aby po czymś takim pożył zbyt długo.
- Mam nadzieję! - warknąłem. - Dostanie też drugi prezent: głowy swoich ludzi zalane jakimś laminatem czy innym tworzywem sztucznym, żeby się nie popsuły.
- Co z… resztą zwłok? - spytał Marek.
- Zostały pochowane. Bez ekscesów - dodałem. - Zgodnie z ich tradycją religijną.
- Znalazłeś jakiegoś hinduskiego kapłana? - Uniósł brwi Maks.
- Tak, zajął się też zwłokami tego niemowlaka.
- No nie wiem, nie wiem… - powiedział niezdecydowanym tonem Marek. - Psychologicznie to na pewno dobry chwyt, jednak nie chciałbym, aby nasz kraj kojarzył się z takimi… akcjami.
- Komu kojarzył? Hinduskim bandziorom? To może niech się lepiej kojarzy? Mniej dzieci skończy z rozprutym brzuchem jako skrytka na narkotyki! Myślisz, że oni złożą protest w naszej ambasadzie? - Roześmiałem się sardonicznie. - Nikt z nich nie zginął w męczarniach, każdy zasłużył na śmierć. Wszyscy umarli z bronią w ręku. Zasady pozostały nienaruszone.
Odruchowo położyłem dłoń na pulsującym bólem żołądku. Jego stan wyraźnie świadczył, że to, co przed chwilą powiedziałem, nie do końca jest prawdą, ale była to wyłącznie moja sprawa. Moja i Archistratiga. Świadomość, że w jakimś sensie zawiodłem - przytłaczała mnie i powodowała boleści.
- Jakie zasady? - nie zrozumiał Marek.
- Nieważne! - Machnąłem ręką. - Decyduj. Jeśli choć jeden z was będzie przeciw, nie wyślę ani filmu, ani głów. Tylko że wtedy oni spróbują znowu, za parę miesięcy. Ta albo inna grupa. Nie przeszkodzi im fakt, że ktoś tam zginął. W Azji ludzkie życie jest tanie…
- Jestem za - oznajmił Maks.
Obaj skierowaliśmy wzrok na Marka.
- Niech będzie - westchnął. - Nie lubię zabijania dzieci.
* * *
Dolałem Małgorzacie odrobinę wina, podsunąłem kawałek własnoręcznie zrobionego tortu Sachera.
- Utyję - jęknęła.
- Wątpię - odparłem, obrzucając ją taksującym spojrzeniem.
A było na co popatrzeć, bo moja przyjaciółka, na co dzień ubrana skromnie, choć elegancko, dzisiaj postanowiła zapewnić mi niezapomniane wrażenia wizualne. I nie ma co ukrywać - zapewniła. Jestem wrażliwy na kobiecą urodę, można chyba powiedzieć - nadwrażliwy. A jeśli jeszcze za urodą stoi wybitna inteligencja i niewymuszony, naturalny wdzięk…
Przynajmniej raz w tygodniu jedliśmy u mnie kolację, z czasem stało się to naszym rytuałem. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Poznawaliśmy się.
- Jadłam parę razy tort Sachera, ale ten jest wyjątkowo dobry.
- Bo robię go według oryginalnego przepisu z XIX wieku. Czasem wiedza historyczna się przydaje.
- Do czego jeszcze się przydaje? - spytała z figlarnym błyskiem w oku.
- Do wielu rzeczy. - Pokazałem jej język.
Po chwili wróciliśmy do tematu Anity. Moja „siostra” zwierzyła się zarówno mnie, jak i Małgorzacie, że jest beznadziejnie zakochana w starszym o dziesięć lat malarzu. Tamten nie zwracał na nią kompletnie uwagi. Rozmowę przerwał nam dzwonek u drzwi, chwilę później ktoś użył pięści. Małgorzata podskoczyła nerwowo na krześle.
- Spokojnie - mruknąłem. - To pewnie któryś z moich rosyjskich przyjaciół się zabawia, niektórzy z nich nie oswoili się jeszcze z techniką.
Nie pomyliłem się, w korytarzu stał Anton.
- Musimy pogadać - rzucił, wchodząc.
Od razu skierował się do pokoju.
- Margarita - Anton, Anton - Margarita - dokonałem prezentacji.
Rosjanin pocałował Małgorzatę w rękę, zasiadł przy stole i poczęstował się tortem. Mimo pozorów beztroski widać było, że coś zaprząta jego myśli.
- Myślałem, że w Rosji nie ma zwyczaju całowania kobiet w rękę? I zwolnij trochę z tym tortem, bo się porzygasz! - ostrzegłem, widząc, że wpycha do ust trzeci kawałek.
- Zwyczaju nie ma, ale jeśli zdarzy się okazja - wymamrotał. - Masz dobry gust… Trzy dni prawie nic nie jadłem - wyjaśnił.
- Margarita, przynieś trochę zupy - poprosiłem.
Moja przyjaciółka wyszła bez słowa.
- Co się stało? Mów! - poleciłem.
Anton znużonym gestem rozmasował twarz.
- Sytuacja wygląda nie najlepiej - przyznał. - Mamy kilkunastu zabitych, nawet Dżuma został lekko ranny. To była prawdziwa masakra.
- A konkretnie? I czemu: nawet Dżuma?
- On ma niesamowite szczęście - wyjaśnił. - A co do sytuacji… - urwał, widząc wchodzącą Małgorzatę.
- Wiecie co? - Postawiła przed Antonem napełniony po brzegi talerz. - Pogadajcie sobie sami. Widzę, że musicie załatwić jakieś interesy. A jak skończycie, zadzwoń. - Pocałowała mnie w policzek, zabrała torebkę i wyszła.
Odprowadziłem Małgorzatę wdzięcznym spojrzeniem, nie byłem zdziwiony - profesor Boerner była uosobieniem taktu i kurtuazji. O nic nie pytała, nie miała pretensji o zepsuty wieczór.
- Tango wzięli zakładników, ponad dwadzieścia osób. - Rosjanin pałaszował zupę łapczywie. - W dodatku mają kupę sprzętu z naszych magazynów, w tym być może broń chemiczną. Zaatakowaliśmy bez dostatecznego rozeznania sytuacji, bo była obawa, że jej użyją. Atak poszedł od frontu i z góry, ze śmigłowców. Okazało się, że przedpole jest zaminowane, a na dachu te skurwysyny umieściły PWM. Trzynastu zabitych, dziewięciu rannych, dwa śmigłowce zniszczone…
Ostatnie zdanie Anton niemal wymamrotał. W jego głosie słychać było ogromne zmęczenie.
- Idź się połóż, prześpij trochę, zanim utopisz się w zupie - powiedziałem, widząc opadającą coraz niżej głowę Rosjanina.
Skinął głową i chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju. Westchnąłem i w chwilę później poszedłem za nim - leżał skulony na dywanie. Zdjąłem mu buty, przykryłem kocem i wróciłem do salonu.
Zrobiłem sobie drinka i rozparłem się w fotelu, potrzebowałem chwili namysłu. .
Nie jesteśmy z Antonem przyjaciółmi w konwencjonalnym sensie tego słowa. Bardziej towarzyszami bron Jego zachowanie, pewna bezceremonialność wskazywały, że był śmiertelnie zmęczony, nie tylko fizycznie. Nie dziwiło mnie to. Sytuacja, jaką opisał, wyglądała na poważną, to był koszmar dla sił specjalnych. Terroryści wyposażeń w najnowszą broń i potrafiący jej użyć… Wykorzystanie PWM świadczyło o tym dobitnie. PWM to rosyjski skrót od protiwowiertaliotnaja mina, Anton rozmawiał ze mną po polsku, ale ze zmęczenia nie przetłumaczył tego terminu. Miny do zwalczania śmigłowców albo nisko lecących samolotów to przebój ostatnich lat. Uaktywniane są poprzez warkot silników, mają bardzo czułe mikrofony, wystrzelenie ładunku lub ładunków w stronę śmigłowca nadzoruje zespół sensorów podczerwieni. Zasięg rażenia to przeważnie stożek o promieniu stu pięćdziesięciu metrów. Wystarczy ustawić ze dwie takie na dachu i można się nie obawiać desantu ze śmigłowców.
Wychyliłem resztkę alkoholu, przełknąłem nerwowo ślinę. Bałem się. Jeśli Rosjanie sami przyznają, że siedzą po uszy w gównie… A to przecież najlepszy oddział w Rosji, absolutna elita. Wiedziałem, że nie dorastam im do pięt. Wiedziałem też, że nie proszą mnie o pomoc jako Janusza Korpackiego, liczą na wsparcie Archistratiga. Byłem dla nich Chorążym, nosicielem sztandaru…
Późno w nocy zadzwoniłem do Małgorzaty, poinformowałem o planowanym wyjeździe. Nie zadawała pytań, jednak jej głos świadczył, że domyśla się, iż chodzi o coś poważnego. Prosiła, bym na siebie uważał, i życzyła mi szczęścia. Podziękowałem. To ostatnie będzie mi potrzebne jak jeszcze nigdy w życiu…
* * *
Szum silników powoli mnie usypiał, nic dziwnego - byłem zmęczony. Po przylocie do Moskwy niemal natychmiast znalazłem się na pokładzie transportowego Anionowa. Wraz ze mną leciało kilku Rosjan o ponurych, z gruba ciosanych twarzach, ładownia samolotu zawalona była skrzyniami ze sprzętem. Z Dżumą i resztą jego ekipy miałem się spotkać na miejscu - w Nikołajewsku, niewielkiej miejscowości w Kraju Chabarowskim.
Jak zwykle, kiedy wydarzenia pędziły w zbyt szybkim tempie, miałem odczucie nierealności sytuacji, umysł bronił się przed natłokiem wrażeń. Siedziałem na twardym, przeznaczonym dla spadochroniarzy krzesełku, a jednocześnie wspominałem jeszcze ostatnie chwile spędzone w Krakowie, rozmowę z Małgorzatą. Nie jestem ekspertem w kwestiach damsko-męskich, lecz wydawało mi się, że moja przyjaciółka naprawdę mnie lubi. Być może więcej niż lubi. To były przyjemne myśli, bardzo przyjemne…