Категории
Самые читаемые
onlinekniga.com » Разная литература » Прочее » Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta

Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta

Читать онлайн Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta

Шрифт:

-
+

Интервал:

-
+

Закладка:

Сделать
1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38
Перейти на страницу:

Jak zwykle, kiedy wydarzenia pędziły w zbyt szybkim tempie, miałem odczucie nierealności sytuacji, umysł bronił się przed natłokiem wrażeń. Siedziałem na twardym, przeznaczonym dla spadochroniarzy krzesełku, a jednocześnie wspominałem jeszcze ostatnie chwile spędzone w Krakowie, rozmowę z Małgorzatą. Nie jestem ekspertem w kwestiach damsko-męskich, lecz wydawało mi się, że moja przyjaciółka naprawdę mnie lubi. Być może więcej niż lubi. To były przyjemne myśli, bardzo przyjemne…

Zanim wyjechałem, załatwiłem formalności, wiedziałem, że szanse, abym wrócił cało, są niewielkie. Zostawiłem krótkie listy do tych osób, na których mi zależało, rozdysponowałem majątek. Zabrałem ze sobą tylko buty ze wzmocnioną, przeciwminową podeszwą i glocka. Miałem nadzieję, że to pierwsze uchroni mnie przed koniecznością użycia drugiego… Nie przewidywałem sytuacji, w której ktoś z moich bliskich będzie się musiał zajmować kaleką. Prawda - wiozłem też sztandar. Chciało mi się śmiać, kiedy wspominałem pierwotną fascynację artefaktem. Teraz, po pewnym czasie, wiedziałem świetnie, że chorągiew Archistratiga w żaden sposób nie wpływa na rzeczywistość, no a przynajmniej nie bezpośrednio. Nie będzie cudu, nikt nie rozbroi min, nie zasłoni nas przed wzrokiem terrorystów. Nie mogłem mieć co do tego całkowitej pewności, ale wydawało mi się, że działanie relikwii polega na wyzwalaniu tego, co w ludziach najlepsze, nic mniej, ale i nic więcej. Wątpiłem, aby to wystarczyło. Żadna, największa nawet odwaga i poświęcenie, żaden zapał bojowy nie zniwelują prostego faktu, że znajdziemy się w otwartym polu pod ostrzałem zawodowców, że będziemy musieli pokonać sto metrów zaminowanego terenu, że wrogowie mają broń chemiczną. Chyba żeby liczyć na nieco większą niż zwykle dawkę szczęścia wojennego… Niewiele wydusiłem z Antona przed wyjazdem, jednak to, co powiedział, wystarczało, żeby zacząć się martwić. To nie byli zwykli terroryści, lecz odłam jednej z najokrutniejszych moskiewskich mafii i paru żołnierzy, którzy zdezerterowali, zabierając ze sobą spory zapas najrozmaitszych zabawek z największego w Rosji magazynu wojskowego. Nie zakładałbym się, że nie byli ze Specnazu… Powściągliwość Antona w kwestii przebiegu kariery wojskowej dezerterów wydała mi się podejrzana, a sytuacja materialna rosyjskiego wojska czyniła moje przypuszczenia mocno prawdopodobnymi. Oczywiście słowo „Specnaz”, „Siły specjalne”, ma bardzo ogólne znaczenie. Jednostki potocznie nazywane Specnazem różnią się znacznie wyszkoleniem i stopniem profesjonalizmu, są też często przygotowywane do wykonywania zupełnie odmiennych zadań, jednak, tak czy owak, nawet jeśli dezerterzy nie byli z najwyższej półki, dotychczasowe wydarzenia wskazywały, że potrafią wykorzystać ogromną przewagę taktyczną, jaką zapewniał im umocniony budynek i przetrzymywani w nim zakładnicy. To ostatnie gwarantowało, że raczej nie dojdzie do rozwiązania problemu poprzez odpalenie kilku rakiet… Choć nie założyłbym się o głowę - to była Rosja. Niewykluczone też, że w jakimkolwiek innym państwie władze także podjęłyby decyzję o likwidacji zagrożenia za wszelką cenę, nawet kosztem życia zakładników, bo nie można było dopuścić do użycia broni chemicznej. Podejrzewałem mocno, że to, co planował Dżuma, było misją ostatniej szansy - jeśli się nie powiedzie, z najbliższego lotniska wystartują myśliwce szturmowe wyposażone w pociski powietrze - ziemia…

Mimo wszystko nie odczuwałem lęku, raczej ekscytację. Na szczęście ból brzucha przeszedł mi już jakiś czas temu. Byłem gotowy do walki, niezależnie od szans na wygraną. Sądziłem, że to wpływ sztandaru, ponieważ do tej pory nie wykazywałem skłonności samobójczych, a akcja, w której miałem wziąć udział, niewątpliwie była marzeniem każdego desperata. Nawet nie wiem, czy mogłem nazwać swoje nastawienie odwagą, czułem raczej coś bardziej pierwotnego - instynkt walki podobny do tego, który każe manguście stawić czoła królewskiej kobrze, gadowi zdolnemu zabić słonia.

Roześmiałem się na głos, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia Rosjan. Z opowieści Antona wynikało, że atak jest możliwy tylko od frontu. Z boków i z tyłu budynku nie było żadnych okien ani drzwi nadających się do sforsowania, sto lat temu wybudował go bogaty kupiec cierpiący na paranoję. Zdaje się, że podejrzewał rodzinę o chęć przedwczesnego przejęcia majątku, jak się zresztą okazało - nie bezpodstawnie, tyle że rodzinka dopadła go poza domem. To będzie klasyczna szarża, miałem tylko nadzieję, że umiejętności dowódcze Archistratiga nie zardzewiały, swoją ostatnią walkę stoczył dość dawno temu…

ROZDZIAŁ DWUNASTY

W baraku śmierdziało benzyną, jednak otwarto tylko kilka niewielkich, umieszczonych pod samym sufitem okien. Potężne, rozsuwane drzwi zostały zamknięte, zamontowano dodatkowe oświetlenie. Wewnątrz trzydziestoosobowy oddział Specnazu przygotowywał się do ataku na zajęty przez terrorystów obiekt. Wykonano makiety, jednak okoliczności nie pozwalały na zbyt dokładne odwzorowanie budynku. Trzeba się było liczyć z faktem, że w mieście są obserwatorzy donoszący terrorystom o wszystkich wykraczających poza codzienność wydarzeniach. Na przykład o obładowanych dyktą i deskami ludziach ściągających do starej składnicy. Nikt z żołnierzy nie mógł opuszczać magazynu, w którym ustanowiono centrum akcji. Znajdował się on zaledwie trzysta metrów od siedziby terrorystów. Ja byłem wyjątkiem, udawałem zainteresowanego dziejami miasta naukowca. Zwiedziłem muzeum, kupiłem reprodukcje dwóch starych pocztówek pochodzących z przełomu XIX i XX wieku - jedna przedstawiała rzekę i przystań, druga dom handlowy Kunst&Albers. Nikołajewsk nad Amurem nie mógł poszczycić się specjalnie imponującą historią, powstał dopiero w 1850 roku. Obejrzałem też budynek, który mieliśmy opanować, obecnie mieścił się tam urząd podatkowy. Kilkudziesięciu policjantów dzień i noc tworzyło dwa kordony wokół obiektu. Miało to nie tylko zapobiec ucieczce przestępców, ale też ewentualnej, nieplanowanej akcji rodzin zakładników. W chwili gdy terroryści uderzyli, wewnątrz znajdowali się klienci i pięciu pracowników. Jedna z urzędniczek przyszła do pracy z czteroletnią córeczką, łącznie dawało to dwadzieścia trzy osoby, których życie było zagrożone. Napastników doliczono się przynajmniej siedmiu. Położenie budynku okazało się koszmarne - usytuowany na środku skweru zapewniał ukrytym w nim bandytom pole ostrzału o promieniu niemal 360 stopni. Prawie wszystkie okna na tyłach urzędu zostały dawno temu zamurowane, pozostawiono tylko dwa - na trzecim piętrze. W efekcie atak był możliwy jedynie od frontu. Osmalone krzaczki i zryta w paru miejscach ziemia świadczyły jednak, że to nie najlepszy pomysł… Nikt nie wiedział, ile min chroni podejście do urzędu. Nigdy nie uważałem się za eksperta w zakresie akcji antyterrorystycznych, ale na zdrowy rozum nie widziałem żadnej możliwości osiągnięcia sukcesu za pomocą konwencjonalnych procedur. W dodatku sprawę zwąchała prasa, tę rosyjską chwilowo udało się uciszyć, jednak to tylko kwestia czasu, kiedy zainteresują się tym zagraniczne media. Nie można było w nieskończoność ukrywać faktu kradzieży sprzętu i broni chemicznej. Czas naglił, coraz realniejsza wydawała się możliwość, że rozkaz rozwiązania tej sytuacji otrzyma lotnictwo, a nie antyterroryści… Odosobnione położenie obiektu sprzyjało przyjęciu takiej opcji, wiadomo było, że nie zginie nikt postronny. To znaczy nikt poza zakładnikami…

Dżuma wstał i uniósł dłoń, przerywając prowadzone szeptem dyskusje. W baraku zapanowała pełna napięcia cisza.

- Sytuacja jest chujowa - zagaił. - Mamy czas do jutra, potem zabiorą nam tę sprawę. Obecnie trwa intensywna ewakuacja sąsiednich ulic na wypadek, gdyby doszło do skażenia. Wydaje się, że oni mają tylko parę pocisków artyleryjskich wypełnionych… dość paskudną substancją. - Spojrzał na mnie spod oka. Wyraźnie nie miał ochoty wtajemniczać postronnej w sumie osoby w detale. - Raczej nie istnieje możliwość, żeby je detonowali bez szkody dla siebie, ale całkowitej pewności nie mamy. Poprowadzimy atak w dwóch grupach: jedna od frontu, druga spod ziemi.

- Od frontu są miny - zauważył ktoś spokojnie.

- Są - przytaknął Dżuma. - Jednak mamy coś, o czym oni nie wiedzą: sztandar Michała Archanioła.

Oczy wszystkich obecnych skierowały się na mnie.

- Dżuma, chyba cię pojebało - odparłem obcesowo. - Rozumiem, że mam biec pierwszy z chorągwią i… ekhmm… torować drogę?

- Masz coś przeciwko? - odpowiedział pytaniem.

Wzruszyłem ramionami.

- Zrobię to, ale nie sądzę, że sztandar podziała tak jak myślisz. Ja… w jakimś stopniu poznałem jego możliwości. On nas nie zasłoni przed minami i ostrzałem, jego działanie polega na wykorzystywaniu do maksimum tego, co w człowieku siedzi. Najprawdopodobniej wylecę w powietrze na pierwszej minie. Razem z chorągwią.

- Sztandar obdarza szczęściem ludzi, którym udzielił błogosławieństwa Chorąży. To sprawdzone. Te miny nie są ułożone jedna przy drugiej, myślę, że po ostatniej próbie odbicia zakładników pozostało ich jedynie kilka. Moim zdaniem szanse, że je ominiesz, są spore. Pozostali pobiegną po twoich śladach…

- No dobrze, i co dalej? - spytałem.

- Z budynku mają idealne warunki do ostrzału, jednak możemy temu zaradzić, osłonią was snajperzy, zagrożeniem będą tylko miny. No, głównym zagrożeniem…

Westchnąłem, wiedziałem, że snajperzy mogą zapobiec precyzyjnemu ostrzałowi, ale nie zagwarantują, że nikt nie otworzy ognia.

- Wytłumacz mu, co z tym atakiem przez kanały - mruknął Anton.

Rosjanin od chwili przybycia do baraku niemal leżał w wyszabrowanym z sąsiedniego budynku fotelu, zdawało się, że spał.

- Atak od góry jest niemożliwy ze względu na te miny przeciwśmigłowcowe - wytłumaczył Dżuma. - Jednak odkryliśmy prowadzący do piwnic stary kanał z XIX wieku. Druga grupa zaatakuje tą drogą.

Rozejrzałem się, lecz nikt z obecnych nie wykazywał najmniejszego entuzjazmu. Zdziwiłem się, bo istnienie podziemnego przejścia wydawało się wręcz zrządzeniem losu.

- Gdzie jest haczyk? - mruknąłem.

Brat Anny przez dłuższą chwilę milczał, jakby zastanawiając się, czy w ogóle odpowiedzieć na moje pytanie.

- Ten kanał to nic nadzwyczajnego - stwierdził z cierpiętniczym wyrazem twarzy.

Konieczność udzielania wyjaśnień laikowi wyraźnie mu się nie podobała. Wcześniej kilkakrotnie zaznaczył stanowczo, że dla grupy szturmowej będę stanowił tylko balast i po sforsowaniu drzwi do budynku moja rola się kończy.

- Ma wysokość ledwo czterdziestu, czterdziestu paru centymetrów, z trudem można się przecisnąć. W dodatku właz prowadzący do piwnic budynku jest zaspawany, bo kiedyś wychodziły tamtędy szczury. Kilka metrów dalej przebiega rura z gazem. Żeby odblokować właz, będziemy musieli użyć materiałów wybuchowych - jeśli ładunek będzie zbyt mały, nie wyleziemy stamtąd, jak przesadzimy, pójdzie rura z gazem…

Przełknąłem nerwowo ślinę - w wypadku niepowodzenia żaden z żołnierzy nie będzie mógł się wycofać z kanału, zginą pod gruzami albo usmażą się żywcem.

- Hmm… - odchrząknąłem niepewnie, widząc, jak spojrzenia wszystkich znowu koncentrują się na mnie. - To ja już wolę biec przez te miny - oświadczyłem.

Rosjanie ryknęli śmiechem.

* * *

Podjeżdżaliśmy powoli do linii drugiego, wewnętrznego kordonu. Tą samą furgonetką, która co noc o północy przywoziła zmienników pilnującym budynku policjantom. No - powiedzmy - wyglądającą tak samo. Nasz samochód miał kuloodporne szyby i wzmocnioną konstrukcję, podwozie mogło wytrzymać wybuch nie tylko miny przeciwpiechotnej, ale i przeciwpancernej. Normalnie powinniśmy zatrzymać się sto metrów od celu, ale Dżuma podjął decyzję, aby przejechać podrasowanym wozem dodatkowo połowę tego dystansu. Samochód zabezpieczał nas przed minami, lecz zwiększał z kolei zagrożenie ostrzałem z ciężkiej broni. Jedno trafienie z granatnika mogło wyeliminować całą grupę. Terroryści posiadali kilka sztuk granatników najnowszej generacji, zdolnych do strzelania przeciwczołgowymi pociskami tandemowymi mogącymi przebić nawet pancerz reaktywny. W przypadku trafienia nasza furgonetka była bez szans.

Kierowca, Pasza Żulczyk, poprawił okulary taktyczne chroniące przed oślepieniem, zacisnął zęby i wdusił gaz. Nocną ciszę przerwało wycie silnika, na tym etapie nie dało się już nic zrobić, piłka była w grze.

- Teraz! - usłyszałem w wetkniętej w ucho słuchawce.

Zamknąłem oczy i policzyłem do pięciu, rozległ się brzęk rozbijanych szyb, eksplodowały granaty błyskowe. Być może kogoś udało się oślepić… Samochodem zarzuciło raz, potem drugi. Miny. Pasza zakręcił wozem w kontrolowanym poślizgu, ustawiając furgonetkę tylnymi drzwiami w stronę urzędu.

- Za mną! - ryknąłem, wyskakując z auta.

Na plecach miałem przypięty odblaskowy znacznik mający ułatwić innym podążanie po moich śladach. Tuż obok załomotała seria z wielkokalibrowego karabinu, rozległ się krzyk. Ktoś strzelał zza moich pleców do okien, znowu ponuro zahuczał wkm. Nie używaliśmy takiej broni ze względu na zakładników, jeśli trafi nas seria, żadna kamizelka kuloodporna tego nie wytrzyma. Miałem na sobie amerykańską kamizelkę Dragon Skin, najlepszą w oddziale, jednak nie czułem się tym specjalnie podniesiony na duchu, bo biegłem na czele…

Kilka metrów przed drzwiami eksplozja powaliła mnie na ziemię, przekoziołkowałem odruchowo - to jeden z usiłujących mnie wyprzedzić żołnierzy trafił na minę. Rozległ się przeraźliwy skowyt, kątem oka zobaczyłem, że ktoś odciąga rannego za uchwyt ewakuacyjny na kamizelce. Wpadliśmy do środka, zostałem nieco z tyłu, ale wbrew rozkazom Dżumy nie zatrzymałem się przy drzwiach. Ruszyłem po schodach w górę. Zewsząd dobiegały krzyki i odgłosy strzałów. Nie spieszyłem się, znałem swoje możliwości, wiedziałem, że dalszy rozwój sytuacji nie zależy już ode mnie, jednak coś ciągnęło mnie dalej, w głąb budynku. Kiedy ujrzałem walczącą z zarośniętym typem kobietę, strzeliłem odruchowo, trafiając napastnika w ramię. Niestety, nie to, w którym trzymał broń. Poczułem potężne uderzenie w pierś, potem w nogę, która załamała się nagle pode mną, padając, dostrzegłem leżące na podłodze dziecko. Świat zawirował, wydawało mi się, że słyszę głos Olega i rozpaczliwy kobiecy płacz. Ktoś mnie niósł, zdzierał ze mnie mundur, otoczył mnie zapach leków, a później był już tylko blask bezcieniowych lamp. Gdzieś z oddali usłyszałem głos Anny.

- Weź mnie za rękę - poprosiłem.

Jednak Anna odeszła. Zapadłem w ciemność.

* * *

Ocknąłem się, słysząc głośne pochrapywanie; kiedy otworzyłem oczy, przez dłuższą chwilę mrugałem, zanim odzyskałem ostrość wzroku. Względną ostrość. Białe płaszczyzny ścian falowały, powodowały zawroty głowy. Naprężyłem mięśnie, ciało oblał mi lodowaty pot - nie czułem lewej nogi. Naprzeciwko mnie, przy drzwiach skromnej, szpitalnej izolatki, spał mężczyzna. Nie mogłem dostrzec, kim jest, coś mi go zasłaniało. Po paru minutach zawziętego mrugania i kręcenia głową zidentyfikowałem ograniczający widoczność przedmiot jako własną nogę na wyciągu. Odetchnąłem. Jeśli nawet była poharatana, przynajmniej ją miałem…

1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38
Перейти на страницу:
На этой странице вы можете бесплатно читать книгу Chorangiew Michala Archaniola - Adam Przechrzta.
Комментарии